Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Ostatnia Miłość Na Ziemi

UMIEJĘTNOŚĆ ADAPTACJI

Na początku ludzkość traci zdolność powonienia. Choroba pojawia się nagle i uderza w rodzaj ludzki niczym przemożna fala tsunami, nie dając żadnych szans na jakąkolwiek reakcję. Nie posiadamy żadnej wiedzy, co do pochodzenia samej choroby. Cytując Boba Dylana: „coś się tu dzieje, ale nie wiadomo, czym to jest.” Może to broń biologiczna rozpylona przez terrorystów; może swego rodzaju znak niebios zbliżającej się apokalipsy. Czymkolwiek jest to przedziwne zjawisko, zmusza ludzi do pozostania biernymi w swoim nieszczęściu, a osobom nie odczuwającym (jeszcze) skutków osobliwego wirusa, wypada tylko czekać na swoją kolej.

Utrata zmysłu powonienia; niemoc odczuwania chociażby aromatu świeżo obranej pomarańczy, kawy o poranku, zapachu skóry bliskiej ci osoby jest czymś niezwykle dojmującym. Jednak pomimo odarcia człowieka z możności odczuwania wszelkiej maści zapachów – woni przywołujących na myśl momenty istotne z życia, ludzie potrafią przystosować się do nowych sytuacji – po prostu żyją dalej.

Następnie przychodzi czas na smak – który podobnie jak w przypadku zapachu, znika z podniebienia świata. Potem dźwięk. Jeden po drugim – zmysły gasną. Co więc pozostaje? Siedem miliardów ciał, bez serc, bez ducha i bez żadnej wiedzy gdzie są i co robią.

Wydźwięk najnowszego filmu Davida Mackenzie – Ostatniej Miłości na Ziemi (już od 13 kwietnia w kinie Sokół), jest potwornie depresyjny. Na pierwszym planie tego filmowego eksperymentu znajduje się Michael (Ewan McGregor) i Susan (Eva Green). Michael jest szefem kuchni, który nie potrafi się w pełni otworzyć na drugą osobę. Susan jest zawziętą panią epidemiolog, próbującą rozwikłać wielką i jakże przerażającą tajemnicę. Oczywiście zakochują się w sobie. Jednak przebieg ich romansu składa się głównie ze scen seksu i sporadycznych uśmiechów, a sama fabuła zmierza ku nieuniknionej apokalipsie.

W Ostatniej Miłości na Ziemi jesteśmy świadkami wspaniałego konceptu wielkiej miłości, który z założenia powinien nas porwać. Czemu tak się nie dzieje? W moim odczucia sama miłość Micheal’a i Susan nie wychodzi poza ramy swojej ekspozycji. Warto nadmienić, że Eva Green pełni w filmie Mackenziego podwójną rolę. Wciela się w rolę Susan, jak również w rolę wszechwiedzącego narratora, a jej monologi z offu – pełne patosu, mają za zadane jedynie odsłonić przed widzami kolejne etapy globalnej katastrofy – i poprzez kolejne wyjaśnienia na płaszczyźnie fabularnej, utwierdzić nas w apokaliptycznej beznadziei bohaterów.

Za każdym razem wymowa przedstawionych scen jest jednakowa. Ofiary tajemniczej choroby stają się przedmiotem nagłych napadów smutku, głodu, wściekłości, by po chwili wyjść na ulicę z bananem na twarzy. Weźmy na przykład taką scenę, w której to zwykli przechodnie zaczynają spazmować na samym środku ulicy. Kiedy dochodzą do siebie, nie czują już kompletnie zapachu. Następnie zostają owładnięci przemożnym uczuciem głodu. Zaczynają pochłaniać wszystko, cokolwiek wpadnie im w ręce: szminkę, oliwę, płatki kwiatów. Kiedy wilczy apetyt przemija, okazuje się nagle, że zostali pozbawieni kolejnego ze zmysłów – smaku. W każdym kolejnym etapie choroby, skutkującym utratą kolejnego zmysłu, jesteśmy bombardowani scenami ukazującymi ludzkość w ferworze skrajnych emocji. Jest to swego rodzaju wgląd w psychikę ludzi, którym nie będzie już dane cieszyć się możnością odczuwania – a samo odczuwanie pozostanie tylko i wyłącznie w sferze wspomnień.

A co na to Michael i Susan? W sumie nic. Oddają się seksualnym żądzom, w taki sposób jakby to była jedyna rzecz, dla której warto przeżyć być może ostatnie dni swojego życia. Trzeba zaznaczyć, że McGregor i Green wypadli świetnie w swoich rolach. Jednak bohaterowie, w których przyszło im się wcielić, nakreśleni są nazbyt słabą kreską, aby można się było z nimi utożsamić i choć trochę im współczuć. Wynika to raczej ze słabego scenariusza niż braku talentu aktorskiego Green i McGregora.

Dodatkowo warto przywołać jedną fantastyczną scenę w Ostatniej Miłości na Ziemi, w której to Michael i Susan golą się nawzajem w ciemnej, metalowej wannie. Mydląc swoje twarze przez przypadek smakują (lub też nie smakują) piany do golenia. Następnie w przypływie fantazji zaczynają próbować kostki mydła, jakby to była czekolada. Plując mydlinami na lewo i prawo, cali w pianie i skowronkach – wyglądają jak dzieci, które właśnie odkryły nowe, aczkolwiek niepożądane pokłady sił.

Nie można powiedzieć, że film Davida Mackenziego jest zły. Ogląda się go w miarę bezboleśnie. Nie zmienia to jednak faktu, że całość jest stosunkowo monotonna i finalnie rozczarowująca, jako że skupianie się całkowicie na końskich zalotach Michael’a i Susan, wydaje się być zabiegiem pozbawionym sensu. Oczywiście – wszyscy mamy w pamięci słynną sentencję Wergiliusza, że „miłość zwycięża i my ulegamy miłości,” ale czy mając przed oczami widmo pandemicznej apokalipsy, nie wolelibyśmy spędzić ostatnich dni swojego życia w kręgu osób innych (bliższych?) niż nowo napotkana kochanka, czy koledzy z pracy? W moim odczuciu pchnięcie chociażby części historii w kierunku relacji pomiędzy rodzicami a dziećmi, rodzeństwem, czy najlepszymi przyjaciółmi w obliczu zbliżającego się końca świata, byłoby zabiegiem bardziej wymownym.

Ocena: 5/10 (przeciętny) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz