Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

High-Rise

Przeskakująca igła, czyli „High-Rise” Bena Wheatleya.

opis filmu: Doktor Laing wprowadza się do luksusowego apartamentowca. Pełen przepychu, zakrapianych imprez i szalonych orgii raj szybko zmienia się w prawdziwe piekło.

High-Rise (2015), reż. Ben Wheatley


recenzja: J.G. Ballard w swoim dziele, stanowiącym kanwę scenariusza High-Rise (2015, B. Wheatley), niczym zasępiony demiurg-deweloper obserwujący prymitywny hedonizm i degrengoladę świata przedstawionego, w sposób niebywale dynamiczny przyrównywał wykreowany na potrzeby powieści mrówkowiec do beczki prochu walk klasowych, a jego lokatorów do chwiejnego płomienia w dłoni niemającego nic do stracenia desperata. O ile Ballard lubował się w balansowaniu na krawędzi, o tyle Wheatley posuwa się o krok dalej i bez większego namysłu naciska detonator.   

Monolityczny apartamentowiec, do którego wprowadza się główny bohater film – dr Robert Laing (Tom Hiddleston) – a który miał stanowić wyidealizowaną samotnię, oazę ciszy i spokoju, skuteczną kryjówkę przed schizofrenicznym zgiełkiem świata zewnętrznego, w mgnieniu oka staje się najgorszym i zarazem najlepszym koszmarem, jaki tylko mógł mu się przyśnić. Robert Laing nie jest ani rekinem ani płotką. Jest nowy. To pozwala mu patrzeć na zastaną rzeczywistość z pewnego dystansu. Ze swoją dwudziestą piątą kondygnacją sytuuje się gdzieś pomiędzy, stanowiąc swoiste limes, bufor bezpieczeństwa, ale i oścień w ciele orgiastycznego środowiska, wyuzdanej panseksualnej socjety, dla której dosłownie wszystko może stanowić pretekst dla obscenicznych baletów w oparach alkoholu, używek i paranoi. Laing to zwiastun nowego porządku, mozolnie wdrapujący się po szczeblach sztywnej drabiny społecznej brutalistycznego wieżowca, by tam siać swoją propagandę. Wilk w owczej skórze, bajroniczny rewolucjonista ukrywający się w świetle reflektorów, kumulujący negatywną energię, by w finale dać jej upust i zgarnąć całą stawkę. Stawką jest budynek, nie jakaś tam hippisowska komuna, a złoty cielec, do którego „awangarda bogaczy” wznosi swoje modły. Bogiem tego miejsca jest Anthony Royal (Jeremy Irons) – bożyszcze własnych marzeń i własnego upadku; architekt, który stworzył budowlę, ale „machnął się” w wyliczeniach. Jeszcze dzierży klucze do budynku, ale tylko w wymiarze symbolicznym, gdyż nie wziął pod uwagę czynnika ludzkiego, któremu potrzebny jest mocny łańcuch, silna ręka i świszczący bat. Lokatorzy odwrócili się od swojego boga, zamkniętego w wieży z kości słoniowej planisty. Zaczęli pracować dla siebie i przeciwko sobie; dla budynku, już jako rezyduum wizji architekta Royala. W imię rewolucji.

High-Rise (2015) nie jest filmem złym, nie jest też filmem dobrym, niespecjalnie angażującym, bo wiadomym, i emocjonalnie pasywnym, którego nader szczęśliwie ratuje strona wizualna, a w szczególności zapadające w pamięć i do bólu sugestywne kalejdoskopowe zdjęcia autorstwa Lauriego Rose'a. W oku Rose'a brutalistyczna architektura metropolii i jej wnętrz, bezpardonowo rozpychająca kadry, staje się nie tylko tłem wydarzeń, ale pełnoprawnym bohaterem. Ten spektakl chaosu i rozpusty (sterylny i wulgarny zarazem), w sposób niezwykle obrazowy „podbija” elitarność i hermetyczność miejsca, przejmującego z oddali, zajadle chłonącego ducha miejsca i czasu – szkła i betonu – zawartego w filmie. Wszystkie postaci High-Rise zostają sprowadzone do jednego wspólnego mianownika ponumerowanych przycisków na panelu windy i pomelanżowego syfu walającego się korytarzami apartamentowca; chorych zależności i tajemnych układów, podziałów klasowych zamykających drogę do jakiegokolwiek zdrowego porozumienia oraz wszelkiej maści konwenansów, które w zastanej sytuacji można co najwyżej obśmiać. Przewrót nabiera rozpędu. Na powierzchnię wypływa cynizm, pogarda i zezwierzęcenie ze strony lokatorów z wyższych sfer i wyższych pięter względem odchodzącego reżimu, jak i pozostałych osób zepchniętych na niższe szczeble drabiny społecznej. Szykuje się zmiana warty. 

Na korzyść High-Rise działają liczne muzyczne interludia owijające zawarty w filmie Wheatleya nihilizm w piękny popkulturowy, jak i ten bardziej klasyczny w wykonaniu Clinta Mansella, papier (warto, szczególnie dla Portishead i ich wbijającego w fotel coveru SOS ABBY, który nie daje spokoju, męczy i dręczy jeszcze długo po seansie). I choć w High-Rise można odnaleźć dokładnie to, co w pokoju 237 z Lśnienia (The Shining, 1980) Stanleya Kubricka, nie zmienia to faktu, że sam proces dokopywania się do zawartości jest na tyle nęcący, że rekompensuje niespecjalną, bo oczywistą treść. High-Rise należy traktować jako alegorię upadku wzniosłych idei i haseł, szlachetnych czynów, rządów i społeczeństw z ukazaniem ich degeneracji na każdym możliwym froncie. I choć upadek budynku daje jego mieszkańcom szansę na zmianę – nowe rozdanie – jako wątpliwy, ale jednak, paradygmat rozwoju, nie zmienia to faktu, że jest to jedynie podpucha, mydlana bańka, kalejdoskop dziejów; powracająca pieśń przeszłości, która nadejdzie, czekając swojego końca – bez końca i od nowa. Bo przecież w domach z betonu nie ma wolnej miłości, więc podaj cegłę, zbudujemy nowy dom, nowy dom, nowy dom, nowy dom, nowy dom...   


d o b r y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz