Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Bumblebee

Powrót do fajności, czyli „Bumblebee” Travisa Knighta.

opis fabuły: Charlie znajduje na złomowisku zdezelowanego, rdzewiejącego Bumblebee. Kiedy udaje jej się go odrestaurować, szybko orientuje się, że Bumblebee nie jest zwykłym żółtym „garbusem”.

Bumblebee (2018), reż. Travis Knight


recenzja: Pierwszy film z serii Transformers, z Shią LaBeoufem, Jonem Voightem i Megan Fox w rolach głównych, był kameralnym dziełem kinowej alchemii. Steven Spielberg jako producent wykonawczy i Michael Bay u reżyserskiego steru podjęli się próby przekształcenia popularnej linii zabawek stworzonej przez Hasbro i Takarę, w ekscytujący filmowy koncept i boxoffice'ową kurę znoszącą złote jaja. Kolejne cztery sequele, najłagodniej rzecz ujmując, nie przyniosły chluby oryginałowi, stając się niczym ponad odcinaniem kuponów od sukcesu kasowego oryginału, festiwalem efekciarstwa i bezmyślnych montażowych szarż. Na szczęście Bumblebee (2018) nie wpisuje się w ten niechlubny blockbusterowy poczet. Wyreżyserowany przez Travisa Knighta spin-off i zarazem prequel całej franczyzy Transformers przywraca jej pierwotny blask i staje się powodem, dla którego warto dać jeszcze jedną szansę filmowym Autobotom i Decepticonom.

Po wybuchu gigantycznego konfliktu zbrojnego na Cybertronie, Optimus Prime wysyła na Ziemię zwiadowcę B-127, by ten przetarł szlaki swoim współbratymcom w kontekście tymczasowej migracji. Niezwłocznie po przybyciu na błękitną planetę, zamiast chwili spokoju i wytchnienia, czeka go swoisty „komitet powitalny” w postaci uzbrojonej po zęby armii dowodzonej przez agenta Burnsa (John Cena) i jednego z Decepticonów, który ruszył za nim w pościg zaraz po ucieczce z Cybertronu. Dotkliwie poturbowany B-127 kończy na szrocie małego kalifornijskiego miasteczka pod maską klasycznego, żółtego Volkswagena Garbusa. Wkrótce zostaje odkryty przez osiemnastoletnią Charlie (Hailee Steinfeld), która po nagłej śmierci ojca nie może odnaleźć się w otaczającej ją rzeczywistości. Umiarkowanie zbuntowana, ale przy tym wrażliwa i przesympatyczna, dopina swego i nie zważając na morały płynące z otoczenia, postanawia dać gruchotowi drugie życie. Wystarczy wyobrazić sobie jej zaskoczenie, kiedy Garbus na jej oczach transformuje się w człekokształtną maszynę i jest przy tym... przeuroczy. Dwójka zaprzyjaźnia się od pierwszego wejrzenia, nie zdając sobie przy tym sprawy, że nad ich głowami zawisł międzygalaktyczny konflikt, którego stawką jest Ziemia.

Bumblebee bez dwóch zdań odbuduje wiarę w markę i stanowi zapowiedź dobrych zmian w obrębie całej filmowej franczyzy. Podczas gdy kontynuacje Transformers (2007, M. Bay) były niepotrzebnie napuszone i stawiały na przaśny humor, niekończące się pochody efektów CGI, lokowanie produktów i zarżnięty montaż, prequel Knighta jest zdecydowanie bardziej powściągliwi w środkach wyrazu, a twórcy skupieni na tym, co chcą opowiedzieć, a nie na tym, ile milionów uda się wycisnąć z nowego Autobota.

Sercem fabuły jest budowana więź między Charlie a tytułowym Trzmielem. Charlie potrzebuje przyjaciela, ponieważ czuje, że jej matka i ojczym zbyt nachalnie naciskają na nią, by wreszcie odpuściła i zamknęła za sobą rozdział pt. „śmierć ojca”. Bot z kolei potrzebuje sojusznika, ponieważ czuje się wyobcowany na nieznanej mu planecie, a jakby tego było mało ściąga na siebie odwiecznych wrogów z Cybertronu. A propos Decepticonów, na szczęście nie stanowią one w Bumblebee jedynie pretekstu do zaserwowania widzowi kolejnej wojny światów, ale biorąc poprawkę na to, co złożyło się na porażkę wcześniejszych czterech części, zbawienny dla fabuły nowych Transformerów hamulec awaryjny. Twórcy dokładnie wiedzą, kiedy wyciszyć „dzianie się” w naturalnie miarowych odstępach czasu, by móc dać wybrzmieć uczuciom narastającym w głowach centralnych postaci. A podwójne „w” gry aktorskiej Hailee Steinfeld, czyli warsztat i wiarygodność, tylko dodaje rumieńców materializującemu się na naszych oczach wydawałoby się niemożliwej do zaistnienia więzi między człowiekiem a maszyną.

Bumblebee to rasowy „feel-good movie”. Humoru i serducha jest tu więcej niż sporo, nawet w scenach, w których bohaterom raczej nie powinno być do śmiechu, bo dajmy na to... giną. A ta pt. „słoń w składzie porcelany”, w której nasz mechaniczny protagonista z czystej (nie)ludzkiej ciekawości „zwiedza” dom Charlie, nieumyślnie niszcząc po drodze wszystko, co tylko się da, można oglądać bez końca. Komentując nowy film Knighta nie sposób nie poruszyć kwestii realiów. Już samo osadzenie akcji w latach 80-tych to pomysł trafiony w dychę. Zabieg ten z jednej strony odróżnia film od wcześniejszych części, z drugiej pozwala sobie na zabawne popkulturowe odniesienia, szczególnie wtedy, gdy Bumblebee używa piosenek z epoki do komunikowania się ze swoją ziemską przyjaciółką. Inteligentnie zabawne.

I chociaż prawdą jest, że w Bumblebee nie ma niczego, z czym nie zetknęlibyśmy się już wcześniej, to efekt całościowy jest po prostu FAJNY, co dla serii, która z premierą Transformers 3 (Transformers: Dark of the Moon, 2011) wydawałoby się bezpowrotnie pogrzebała BYCIE FAJNĄ, jest bodaj komplementem najwyższej próby. 

b a r d z o  d o b r y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz