PROMETEUSZ v. 2.0, czyli „Obcy: Przymierze” Ridleya Scotta.
opis filmu: Załoga statku osadniczego Przymierze trafia na obcą planetę. Niebawem zdadzą sobie sprawę, że to pozornie rajskie miejsce w rzeczywistości jest śmiertelnie niebezpieczne.
Obcy: Przymierze (2017), reż. Ridley Scott |
recenzja: STRZEŻ SIĘ. KRYJ SIĘ. MÓDL SIĘ. UCIEKAJ. Krótka, zwięzła i wydawałoby się spójna retoryka kampanii marketingowej związanej z nowym Obcym w sposób jednoznaczny narzucała konwencję tego, czego można było spodziewać się po kolejnej odsłonie filmu z Gwiezdną Bestią w roli głównej. PR-owcy stanęli na wysokości zadania, nakręcając wśród potencjalnych odbiorców atmosferę niepokoju, strachu i zagrożenia, bliższą pierwotnej odsłonie serii (Obcy – 8. pasażer Nostromo [Alien, R. Scott]) niż Prometeuszowi (Prometheus, 2012, R. Scott), której Obcy: Przymierze (Alien: Covenant, 2017) jest kontynuacją.
Zwiastuny, klipy, plakaty krzyczały w kierunku widza: „Zapomnij o »Prometeuszu« – Scott wraca do korzeni, wraca do gry.” Nic z tych rzeczy.
Biorąc poprawkę na stosunek reżysera do sequeli pierwszego Obcego, nowy film Scotta należy rozpatrywać wyłącznie przez pryzmat Prometeusza i Nostromo, a nie autorskich reinterpretacji w wykonaniu Camerona (Obcy – decydujące starcie [Aliens, 1986]), Finchera (Obcy 3 [Alien³, 1992]) czy Pierre-Jeuneta (Obcy: Przebudzenie [Alien: Resurrection, 1997]), nie wspominając już o późniejszych „potworkach”, lichych próbach ożenienia uniwersum Alien i Predator.
W Przymierzu Scott fałszywie prowadzi fabułę wiadomym traktem. Mamy statek osadniczy, jest i nieznana planeta – ziemia obiecana, która przyciąga załogantów, stawiając pod znakiem zapytania powodzenie powierzonej im misji. Jest i jedyny ocalały z katastrofy Prometeusza, android David (Michael Fassbender), który skrywa tajemnicę miejsca. To, do czego zdążyły przyzwyczaić nas kolejne odsłony serii, to fakt, że dobre samopoczucie idzie w parze z lekkomyślnością poczynań, które w mgnieniu oka ulatuje z głów bohaterów, ustępując miejsca panice i beznadziei. A załoganci? Kończą jak nie w kawałkach, to jako inkubator kolejnych Obcych. Klasyka wydania? Nie bardzo...
Problem z Przymierzem leży w tym, że film nie jest filmem, za który się podaje w zapowiedziach. Fabularnie pozuje na drugiego Aliena, choć rozwija wątek poszukiwania początków ludzkości zaznaczony i obśmiany w finalne Prometeusza. U Scotta to nie tworzywo stanowi istotę rzeczy, a twórca, android David w malignie poszukiwania człowieczeństwa. Przecież na jego oczach umierał Peter Weyland (Guy Pearce) – jego stwórca, dla którego David był uosobieniem doskonałości, nieśmiertelną wersją istoty ludzkiej. Pomarli bogowie Davida, a on próbuje ich zastąpić, poddając się obłąkańczemu pędowi ku kreacji. A tytułowy Obcy? Pozostaje dla widza zupełnie obcy; to dekoracja, przysłowiowy „kwiatek do kożucha” zapoczątkowanej przez Scotta franczyzy. Napompowany kwasem robal został odarty z jakiegokolwiek kontekstu, który mógłby usprawiedliwić jego istnienie w rodzącym się prequelowym uniwersum, co za tym idzie – uszlachetnić bestię jako jądro pierwszego Obcego.
W Przymierzu to właśnie David stanowi clou sprawy, a bestia jedynie zanętę ku temu, by odwiedzić kinowe przybytki i wysłuchać tego, co reżyser ma do powiedzenia. Nostalgia przeszłości szybko ustępuje miejsca transhumanizmowi w wydaniu przedszkolnym, paleoastronautyce dla ubogich i morzu „pretensji”, w którym króluje Wagner i Shelley. Całą resztę wypełnia „tajemnica”, która dla tych, którzy uważnie oglądali Prometeusza tajemnicą być nie może, a strzelaniny, jałowe ucieczki, krwawa jatka z obowiązkowymi „facehuggerami” i „chestbursterami”, plus natłok irracjonalnych decyzji podejmowanych przez załogantów statku-kolonii, sprawiają wrażenie „wymęczonych”, doklejonych na siłę, by nadal stwarzać pozory, że oto mamy do czynienia z serią Obcy.
Na korzyść Przymierza przemawia klimat, ekspozycja i styl, czyli to wszystko, co sprawdziło się w przypadku Prometeusza. Bez różnicy, czy mamy do czynienia z otwartym światem, czy sterylnymi ambulatoriami ciasnych, krętych korytarzy statków-matek, film broni się dopieszczoną estetyką – znakiem rozpoznawczym twórczości Scotta. Wielka w tym zasługa całego zastępu scenografów, montażystów, no i oczywiście naszego operatora, Dariusza Wolskiego.
Z jednej strony film Scotta jest klimatyczny, przerażający i krwawy, ale jednocześnie na tyle niepokojący, że może przypaść do gustu nie tylko wielbicielom serii czy fanom horroru, ale również amatorom kina psychologicznego, z drugiej strony jako prequel Obcego z 1979 roku nie wnosi nic nowego do dyskusji o filmie, jak i tytułowym monstrum. Co więc pozostaje? Czekać na kolejne „pomosty”, które Scott zapowiada, a które – miejmy nadzieję – dadzą więcej odpowiedzi, co do istoty Scottowskiego Aliena.
ś r e d n i
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz