Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Isle of Dogs

侍–浪人–侍, czyli „Wyspa psów” Wesa Andersona.

opis filmu: Osadzona w Japonii historia chłopca podróżującego w celu odnalezienia swojego zaginionego psa.

Wyspa psów (2018), reż. Wes Anderson


recenzja: Wyspa psów (Isle of Dogs, 2018) to pierwszy film z wykorzystaniem animacji poklatkowej stworzony przez Wesa Andersona od czasów pamiętnego Fantastycznego Pana Lisa (Fantastic Mr. Fox, 2009). W przypadku adaptacji krótkiej historyjki Roalda Dahla o walce trzech farmerów z lisią rodziną, twórca Grand Budapest Hotel (The Grand Budapest Hotel, 2014) wykonał daleki skok od filmu aktorskiego do lalkowej animacji stop-mo, ale wylądował w wielkim i nadal swoim stylu. Mija dziewięć lat, a on robi to znowu, opowiada prostą w kontekście założeń fabularnych, lecz skomplikowaną niczym węzeł gordyjski jeżeli idzie o motywy historię. Wyspa psów to taki Matrix świata animacji. Kupujesz bilet, siadasz, gasną światła, a po niespełna dwóch godzinach nic już nie jest takie samo jak wcześniej.

Japonia. Niedaleka przyszłość. Metropolia Megasaki, dzielona i rządzona od niepamiętnych czasów przez dynastię Kobayashi, staje przed nie lada problemem. Sytuacja do błahych nie należy, bowiem w mieście szaleje psia grypa. Nie ma innego wyjścia, z wirusem trzeba rozprawić się w iście militarnym stylu, tj. krótko i stanowczo. Zapada decyzja o zsyłce wszystkich zainfekowanych wirusem sierściuchów na pobliską wyspę – składowisko śmieci o wdzięcznej nazwie Trash Island. Jako pierwszego (dla przykładu?) burmistrz Megasaki (Kunichi Nomura) wysyła w kosmos odpadów komunalnych swojego własnego psa Ciapka (Liev Schreiber). Clou sprawy leży w tym, że Ciapek nie jest tylko i wyłącznie „własnością” burmistrza, ale przede wszystkim „strażą przyboczną” i powiernikiem Atariego (Koyu Rankin), bratanka Kobayashiego. Czas, a ściślej rzecz ujmując sześć miesięcy, mijają mu jak krew z nosa. Ale cytując klasyka: „Dobre rzeczy przychodzą do cierpliwych. Wielkie rzeczy przychodzą do tych, którzy gotowi są na nie zapracować”. Atari wykrada rządową awionetkę i decyduje się wyruszyć w misję ratunkową, trochę szpiegowską, z-pewnością-specjalną, cel natomiast jeden-jedyny-i-wiadomy: dokopać się wśród skazanych na Trash Island sierściuchów do swojego czworonożnego przyjaciela. W poszukiwaniu Ciapka Atari nie będzie jednak sam. Szybko zbrata się z wielką piątką psiej ferajny, którym przewodzi prawdziwy rōnin wśród skazańców śmietnikowej kolonii, niejaki Wódz (Bryan Cranston).

Wyspa psów to prosta historia o chłopcu poszukującym swojego ukochanego czworonoga, na której cieniem kładzie się mroczny socjopolityczny kontekst: korupcja wśród wybranych przez „vox populi” oficjeli, tuszowanie skandali, kupowanie głosów, kolesiostwo, zakulisowe gierki w sztabach partyjnych, wymuszenia, zastraszania i zabójstwa na zlecenie, teorie spiskowe... Jednak mimo tego, że lista długa, poprzez wprowadzenie antropomorficznych psich bohaterów, twórcy mogli pozwolić sobie na poruszenie mało wygodnych tematów bez popadania w przesadny dydaktyzm. Przez to z jednej strony widzowi bez większego problemu przyjdzie przyswoić posępną problematykę zawartą w filmie Andersona, z drugiej docenić zawoalowane humorystyczne podteksty i inteligentny dowcip.

Jednak Anderson nie byłby Andersonem, gdyby w nowym projekcie nie dał upustu fantazji i wypracowanej na przestrzeni jedenastu dotychczasowych produkcji idiosynkratycznej stylistyce, w której wizualny neo-barok sięga absolutu i rzeczowych prapoczątków zarazem, źródeł sztuki ujętej z szerszej perspektywy. Kubrick miał swoje „spojrzenie”, Tarantino – „ujęcia z bagażnika”, zaś filmy Andersona wypełnia centralna symetria. Spiritus movens całej twórczości artystycznej i manifest rzemieślniczej kreacji u twórcy Rushmore (1998) i Kochanków z Księżyca. Moonrise Kingdom (Moonrise Kingdom, 2012) zawsze przybierał formę bezpardonowego „fuck-off” wymierzonego prosto w ogólnie przyjętą w filmie i fotografii zasadę trójpodziału. U Wesa realizm magiczny przecina się z problemami dnia codziennego w równym stopniu, co postaci z „fizyką” miejsc, które zamieszkują. Do tego inwersja priorytetów ekspozycyjnych z przejmującym z oddali tłem, kontrowanym nic nie znaczącym bohaterem na planie pierwszym. Vintage. Trendy. I pastele. W Wyspie psów znajdziemy to wszystko i ponad wszystko. W odróżnieniu od swoich wcześniejszych filmów, Anderson wysuwa się tu na pozycję artysty bardziej politycznego niż estetycznego. Kieruje i rządzi światem przedstawionym, mamiąc widza wyobrażeniem o wolności ludu, jego randze i równości. Jak u Kanta: „Lepiej jednak przecież mieć choćby pozór posiadania owego uszlachetniającego ludzkość dobra, niż czuć się go w oczywisty sposób pozbawionym”. 

Kino Andersona to kino, które albo się kocha, albo nienawidzi, ale po które się sięga. Mnie osobiście, po każdym obejrzanym filmie Wesa, towarzyszą zawsze te same emocje. Jestem wzruszony i bezgranicznie zakochany w tym, co przed chwilą zobaczyłem, nagle i bez pamięci – namacalny dowód na to, że moja donkiszotowska „filmowa krucjata” jednak ma jakiś sens. Z drugiej strony towarzyszy mi dziwny stan zmęczenia, zniechęcenia i frustracji w docenieniu techniki, która niby niezmienna i stanowiąca o obranym przez twórcę Pociągu do Darjeeling (The Darjeeling Limited, 2007) stylu, powoduje że ciężko przebić się przez fasadę jego autorskich idiosynkrazji. Dogrzebywanie się do osobistej natury kina Andersona jest doświadczeniem skrajnie niewdzięcznym. Za każdym razem, kiedy już wydaje się, że zbudowaliśmy sobie prawdziwy wiarygodny obraz tego wymykającego się wszelkim klasyfikacjom amerykańskiego twórcy, kolejny film burzy „ugruntowany” porządek rzeczy. To trudna miłość, ale lepsza taka, niż łatwa z kimś innym. Do następnego...


r e w e l a c j a

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz