Cannibal Holocaust, czyli „Bone Tomahawk” S. Craiga Zahlera.
opis filmu: Czterech mężczyzn wyrusza na ratunek grupie jeńców porwanych przez prymitywny lud kanibali.
Bone Tomahawk (2015), reż. S. Craig Zahler |
recenzja: Począwszy do lat 70. niemal wszystko, co tyczyło się gatunku western owinięte było (raz ciaśniej, raz luźniej) w kokon rewizjonizmu, a kreowany już od zarania sztuki filmowej mit „pionierskich czasów” zdobywania Dzikiego Zachodu, nieistniejący nigdzie poza Hollywood, przechodził okres solidnej dekonstrukcji. Postępowcem w tej materii okazał się Kevin Costner, hołdem – jego Tańczący z wilkami (Dances with Wolves, 1990), zwieńczeniem natomiast Bez przebaczenia (Unforgiven, 1992) w reżyserii Clinta Eastwooda. Po czym pojawił się David Milch i wyprodukowany przez telewizję HBO serial Deadwood jego autorstwa, a następnie on – Quentin Tarantino, by jednym soczystym prawym sierpowym, któremu było na imię Django (Django Unchained, 2012), zburzyć utarty porządek rzeczy, i to dwukrotnie, nie tak dawno goszczącą na ekranach kin Nienawistną ósemką (The Hateful Eight, 2015). Zniszczyć, nie po to, by zbudować, ale by poprawić z drugiej strony i raz jeszcze zrównać z ziemią, obalając tym samym większość (jeżeli nie całość) cech gatunkowych kina Dzikiego Zachodu. Nie dla „funu”, nie po to, by grzmieć z trybuny, wieszcząc agonię gatunku, ale by zachować gatunek – od zapomnienia, od powtarzalności – i stworzyć swoistą reinterpretację: postrzegalną, pociągającą i kompatybilną z tym, co pod czaszką nowego, świadomego kinomana. I nie był to bynajmniej serwilizm artystyczny, ale powód, by stanąć twarzą w twarz i na wysokości zadania względem potrzeb i zmieniających się trendów, tych myślowych, jak i tych estetycznych współczesnej widowni.
Bone Tomahawk (2015, S. Craig Zahler) nie kontestuje, nie komplementuje, ale idąc tropem wyznaczonym przez twórcę Wściekłych psów (Reservoir Dogs, 1992, Q. Tarantino), pokrywa gatunkową pulpę wymaganą warstwą juchy, podtekstów i wypalonego słońcem piachu rodzącego się dopiero, bo kolonizowanego, Dzikiego Zachodu. Masakry to codzienność, rozboje – chleb powszedni, życie jest ciężkie, ale praworządność już zawitała do miasta. Szeryf Franklin Hunt (Kurt Russell), już samo nazwisko wiele tłumaczy i jest zwiastunem tego, kim jest i czym zawiadywać będzie główny bohater filmu Zahlera, to uosobienie sprawiedliwości, wiecznego porządku i prawa. A sprawa? Jest ważka. Znany lokalnej społeczności, słynący z najdzikszych gwałtów i skrajnego okrucieństwa, prymitywny lud kanibali dopuszcza się uprowadzenia dwójki mieszkańców miasteczka Bright Hope. Na czele nagonki staje, rzecz jasna, szeryf Hunt i jego trzech pomagierów mających swoje, mniej lub bardziej osobiste powody, aby wziąć udział w odbiciu jeńców. Ogary poszły w las.
Ciekawie niejednoznaczna obsada, barwne kreacje aktorskie, rewelacyjne zdjęcia autorstwa Benji Bakshi'ego, przywołujące reminiscencje tych z Poszukiwaczy (The Searchers, 1956) Johna Forda, a to wszystko podparte epickimi dialogami, jak gdyby wyjętymi wprost z powieści Larry'ego McMurtry'ego Na południe od Brazos. Reżyser poświęca śmiałkom Hunta, jak i samemu szeryfowi, sporo czasu, co daje widzowi fantastyczny wgląd w psychikę i motywację swoich bohaterów, odwracając tym samym uwagę od faktu, że Bone Tomahawk oprócz tego, że westernem stoi, jest również pełnoprawnym horrorem. Ale takim w stylu Wolf Creek (2005, G. McLean), który daje widzowi, jak i swoim bohaterom, sporą przestrzeń, ale tylko po to, by w finale wybuchnąć ze zdwojoną siłą. Zahler składa swój film na ołtarzu czegoś o wiele bardziej mrocznego i okrutnego niż większości widzów mogłoby się wydawać po spokojnym przebiegu dwóch pierwszych aktów. Oczywiście łączenie westernu z elementami horroru, tudzież innego horrendum, nie jest niczym nowym: Człowiek zwany Koniem (A Man Called Horse, 1970, E. Silverstein), Niebieski żołnierz (Soldier Blue, 1970, R. Nelson), średnio udany crossover z elementami sci-fi, czyli Kowboje i obcy (Cowboys & Aliens, 2011, J. Favreau). Jednak całościowo film Zahlera rozpościera przed widzem przestrzenie o niebo bardziej ekscytujące i oryginalne: błyskotliwe na otwarciu, należycie pogłębione w drugim akcie oraz mrożące krew w żyłach i odrażające, kiedy dochodzi do finałowej rzezi. Reżyser w sposób zuchwały i bezczelny zarazem oddaje pole osobliwemu i nadal mało popularnemu mariażowi gatunków – nie biorąc przy tym jeńców: albo zabija, albo puszcza wolno. Polecam.
b a r d z o d o b r y
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz