Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Batman v Superman: Dawn of Justice

Fałszywi bogowie, czyli „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” Zacka Snydera.

opis filmu: Superman przybywa do Gotham, prowokując walkę z rycerzem miasta – Batmanem.

„Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” (2016), reż. Zack Snyder


recenzja: Batman v Superman: Świt sprawiedliwości (Batman v Superman: Dawn of Justice, 2016, Z. Snyder) to jeden ze słabszych filmów o superbohaterach EVER! Film Snydera można śmiało ustawić w jednym rzędzie z taki „tuzami” gatunku jak: Batman Forever (1995, J. Schumacher), Batman i Robin (Batman & Robin, 1997, J. Schumacher), Kobieta-Kot (Catwoman, 2004, Pitof), kończąc na zeszłosezonowej Fantastycznej Czwórce (Fantastic Four, 2015, J. Trank) jako reboot filmu Tima Story'ego z 2005 roku, który też, nomen omen, nie zapisał się złotymi zgłoskami w historii filmowych superbohaterów. BvS to najsłabszy film o Batmanie i za wyjątkiem Supermana IV (Superman IV: The Quest for Peace, 1987, S. J. Furie) najgorsza produkcja o Człowieku ze Stali. Świt sprawiedliwości to film usłany nietrafionymi wyborami, odegrany na jednej minorowej nucie, pozbawiony pazura (tym bardziej w kontekście zapowiadanego szumnie starcia dwóch superherosów wagi ciężkiej), o Krypton daleki od pierwotnych oczekiwań i pokładanych w nim nadziei. Ale po kolei...

Henry Cavill powraca jako Ostatni syn planety Krypton i z marszu przykuwa uwagę ogółu swoim zaangażowaniem na polu walki z przestępczością międzygwiezdną. Zaniepokojona nie tyle boskimi mocami, co jego zupełną samowolką Senator Finch (Holly Hunter) węszy poważne zagrożenie ze strony nowoprzybyłego. Podobnego zdania jest nadworny heros Gotham City – Batman (Ben Affleck) – który zaczyna baczniej przyglądać się poczynaniom Supermana, choć i on sam nie ma lekko (Mroczny Rycerz, jako jednoosobowa samozwańcza straż obywatelska, jest co rusz krytykowany za brutalność i bezpardonowość w wymierzaniu sprawiedliwości na własną rękę). Jest i psychotyczny szwarccharakter – Lex Luthor (Jesse Eisenberg) – skutecznie manipulujący dwójką tytułowych bohaterów w imię własnych popapranych interesów, które znajdują ujście w grande finale filmu. Jednak początkowy, z wolna nakręcający się konflikt na linii Superman-Batman w mgnieniu oka przeradza się w braterską „kooperację na mocy paktu”, czyli rodzącą się w bólach Ligę Sprawiedliwości, a to w momencie, kiedy na horyzoncie pojawia się nowy wspólny wróg, wytwór chorego umysłu Lexa Luthora – Doomsday. Obowiązkowo wątek emocjonalny, czyli uprowadzenie Lois Lane (Amy Adams), jedynej miłości Supermana/Clarka Kenta, jego matki Marthy (Diane Lane), do tego wątek poboczny wyrażony w postaci Diany Prince (Gal Gadot) orbitującej wokół głównych zdarzeń, wyczekującej swoich pięciu minut jako Wonder Woman i mamy to... Tylko właściwie co?

Problemy ze Świtem sprawiedliwości zaczynają się już na samym wstępie. Fabuła filmu jest przesadnie upakowana wydarzeniami z pierwszych stron gazet: terroryzm międzynarodowy, uprowadzenia dziennikarzy, groźby użycia broni chemicznej i biologicznej, niepokoje społeczne, a nawet wyjątkowo aktualny problem imigracji. Prawdą jest, że w komiksach często-gęsto wydarzenia aktualne mieszały się z tymi fikcyjnymi, tworząc skuteczną pożywkę dla fabuły, pretekst lub tło, jednak rzadko kiedy urastały do rangi paradygmatu. Ciężko „bawić się” filmem Snydera funkcjonującym jako złowrogie memento, w którym reżyser co rusz szafuje aluzjami co do potworności, w jakich utonął współczesny świat. I dałoby się to jeszcze przełknąć, gdyby nie fakt, że im bliżej finału, tym fabuła zaczyna mocno skręcać, zbaczać z wyznaczonego kursu, wręcz odżegnywać się względem mocno zaakcentowanej na wstępie myśli politycznej, tak aby Batman, Superman i Wonder Woman mogli w ultra-spektakularny sposób umierać za miliony, dając łupnia kolejnemu odtwórczemu monstrum z CGI. Snyder i jego scenarzyści ewidentnie nie mogli się zdecydować czy „pociągnąć” fabułę w stronę naturalistycznej prawdy czy bombastycznej fikcji. Finalnie postanowili zbyć widza półśrodkami.

Jednak to nie fabuła frustruje najbardziej, a rozpaczliwa próba nadgonienia zaległości względem uniwersum Marvela. To, że twórcy próbują opowiedzieć dwie odrębne, choć równoprawne historie jednocześnie: jedną o Człowieku-Nietoperzu i drugą – o Człowieku ze Stali – do tego zarysować postać Wonder Woman, napomknąć o Flashu, Aquamanie i Cyborgu – jednoznacznie określa BvS: Świt sprawiedliwości jako teaser postaci i tego, co nadejdzie odpowiednio w 2017 i 2019 roku (mowa tu o dwóch planowanych ekranizacjach Ligi Sprawiedliwości). Najnowszy film Snydera cechuje słomiany zapał i łapanie kilku srok za ogon, co siłą rzeczy musiało przełożyć się na fabularny chaos, całą masę niedociągnięć, kuriozalnych elips i mętnych przesłanek na linii rzekomego konfliktu między Supermanem a Batmanem. Czy to właśnie nie wzajemna niechęć dwójki tytułowych bohaterów miała nakręcać fabułę i stanowić jej clou? A tu wystarczyło jedno słowo na „M”, by zakopać topór wojenny, otrzepać kostium z uwierających paprochów i już wspólnie stawić czoła Kryptonowej Aberracji. 

Film kuleje również aktorsko. Do projekcji BvS: Świt sprawiedliwości uważałem, ze najgorszym odtwórcą roli Batmana w historii był George Clooney z filmu Schumachera, jednak Ben Affleck bije go na głowę, wygrywa z nim w cuglach, i w ogóle rozkłada na łopatki i miażdży ciężkim trepem. Twórcom najwyraźniej umknęło, że obsadzenie dobrego Batman nierozerwalnie łączy się z obsadzeniem dobrego Bruce'a Wayne'a, podobnie jak Supermena i Clarka Kenta, à rebours. Affleckowi ewidentnie nie starcza środków, aby udźwignąć rozdwojenie granej przez siebie postaci; brak mu ogłady i dobrych manier, niezbywalnych atrybutów Wayne'a, i bezwzględnego, wręcz sadystycznego podejścia w wymierzaniu sprawiedliwości przez swoje alter ego (kategoria wiekowa PG-13, sorry). W kostiumie czy bez Ben Affleck to po prostu Ben Affleck – zdystansowany, chłodny, nudny. Jesse Eisenberg jako Lex Luthor to ten sam Jesse Eisenberg, którego mogliśmy obserwować w The Social Network (2010, D. Fincher) czy Iluzji (Now You See Me, 2013, L. Leterrier). Arsenał sprawdzonych zagrywek, którymi raczył widza (postawa, mimika, gesty i inne dziwactwa) u Snydera kompletnie się nie sprawdza. Jego postać prezentuje się groteskowo, bardziej śmieszy niż straszy. Z kolei Henry Cavill jest cieniem samego siebie z Człowieka ze stali (Man of Steel, 2013); brak mu charyzmy, która tak dobitnie cechowała jego postać w poprzednim filmie twórcy 300 (2006). Choć i tak na tle swojego „konkurenta”, bandziora Luthora i całej masy bohaterów wspierających, akurat jego postać prezentuje się nad wyraz godnie.

BvS: Świt sprawiedliwości z subtelnością drwala ciosa sobie drogę do napuszonego finału. Film Snydera to film przeładowany i zdecydowanie spóźniony, bazujący na nużącym FX i wtórnym CGI, osobliwych zbiegach okoliczności, płaskich postaciach i wątpliwych motywacjach. Jedno z moich większych filmowych rozczarowań obecnej dekady. 


b a r d z o  s ł a b y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz