Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

sobota, 16 lutego 2013

Django

D-NIEME 

Django (2012) – najnowszy film Quentina Tarantino nie jest, pod względem technicznym, prequelem Bękartów wojny (2009), jednak dzierży sztandar tej samej idei; zrodził się z podobnego impulsu, który przyświecał powstaniu Bękartów… – nadpisać, przetworzyć i podkoloryzować historię Ameryki pędzlem absurdu i postawić widza pod ścianą, zmuszając go do rekcji na liczne zafałszowania i pominięcia względem tego, co miało miejsce. O ile przy pracy nad Bękartami… Tarantino mógł się wykazać, mając do dyspozycji liczne dzieła kanonu kina wojennego – począwszy od Casablanki (1942) Curtiza po Listę Schindlera (1993) Spilberga – które mógł przetwarzać na swoją campową modłę kina exploitation, o tyle podjęta w najnowszym Django tematyka niewolnictwa w stanach południowych Ameryki była w kinie hollywoodzkim – biorąc za punk wyjścia film D.W. Griffitha Narodziny narodu (1915) – omijana szerokim łukiem, bądź subtelnie wyszydzana.

Jamie Foxx jako Django Freeman


Nie jest zbiegiem okoliczności to, że Django wchodzi na ekrany kin w tym samym sezonie, co Lincoln – drugi po Amistad (1993) film Spilberga podejmujący w pewnym sensie tematykę niewolnictwa – w formie przystępnej, wręcz wymuskanej, bez narażania widza na krwawe obrazki rodem z kina gore, które w Django serwowane są widzowi z całkiem sporą częstotliwością. Po folwarczno-jarmarcznych Narodzinach narodu ze scenami, w których to czarnoskórzy niewolnicy dokonują gwałtu na białych Południowcach, kino hollywoodzkie zaczęło wycofywać się z tego typu produkcji, zastępując je fikcją na użytek dobrego samopoczucia Amerykanów, począwszy od zohydzonej ramoty Przeminęło z wiatrem (1939), Disney’owskiej Pieśni południa (1946) – ukazujących wesołych niewolników; osoby znające swoje miejsce w szeregu, wykonujące wskazane im czynności z bananem na ustach – aż po małpie alegorie w King Kongu (1933) czy Planecie Małp (1968) Schaffnera.

Wściekle inteligentny film Tarantino to z jednej strony hałaśliwa prowokacja, z drugiej zaś strony próba zadośćuczynienia – nie tylko za niechlubny okres w dziejach Stanów Zjednoczonych, jakim śmiało można określić zjawisko niewolnictwa, ale również za dekady malowania przez włodarzy Hollywood zakrzywionego w karykaturze przaśności obrazu czarnego człowieka.

Jest rok 1858, zaledwie dwa lata przed rozpoczęciem wojny o niepodległość południa. W tym miejscu i czasie dochodzi do spotkania dwóch głównych bohaterów filmu: czarnoskórego niewolnika Django (Jamie Foxx) oraz Dr Kinga Schultza (Christoph Waltz) – ex-dentysty i łowcy nagród o niemieckich korzeniach. Będąc akurat na tropie niesławnych braci Brittle, Schultz potrzebuje kogoś, kto dopomógłby mu w zgarnięciu nagrody za ich pojmanie; mami więc Django możliwością uzyskania wolności, jeżeli tylko plan zakończy się powodzeniem. Mimo zdobycia obiecanej wolności Django Freeman nie opuszcza Dr Schultza; razem postanawiają kontynuować współpracę tropiąc najgorszych zbirów, jakich widziało Południe. Przy boku tak biegłego w swoim fachu łowcy głów, jakim jest Schultz, umiejętności Django zyskują, stają się coraz to doskonalsze. Otrzymana wolność, jak również stałe doskonalenie się u boku swego mentora, sprawiają, że przed Django otwiera się nowa możliwość – odnalezienie i odbicie Broomhildy (Kerry Washington), jego żony, która sprzedana trafiła na niechlubną plantację psychopatycznego Calvina Candie (Leonardo DiCaprio). 

W najnowszym filmie Tarantino zagrało wszystko począwszy od wyśmienitej scenografii rodem ze spaghetti westernów Sergio Leone, kąśliwych dialogów, wybornej ścieżki dźwiękowej, aż po fenomenalną grę aktorską – a tu niekwestionowanym numerem jeden okazał się Christoph Waltz i jego Dr Schultz. Zupełnie jak w przypadku kreowanej roli pułkownika SS Hansa Landy w Bękartach… Waltz jest klasą sam dla siebie, i pomimo taplania się z każdą minutą w coraz to bardziej absurdalnych scenach – których nomen omen w Django jest na kopy – nie popada w śmieszność; widać jak na dłoni jego nieprzeciętne umiejętności, inteligencję i spory dystans do swojej roli. Nie można nie wspomnieć o Samuelu L. Jacksonie, odwiecznej muzie Quentina Tarantino, który poprzez rolę Stephena – żałosnego, 76-letniego niewolnika służącego od lat na plantacji Candiego – wyrasta na prawdziwy czarny charakter snutej przez Tarantino opowieści. 


Spytano kiedyś Milesa Davisa, jak określiłby muzykę, którą wykonuje. Czy to jest bebop, hard bop, a może neo-bop? Może mainstream? A może Third Stream? Miles wykręcił się najlepszą odpowiedzią: „My tej muzyki nie nazywamy, my ją gramy!” Zarówno w Django, jak i Bękartach wojny Tarantino wspiął się na nowy poziom kunsztu filmowego oraz narracyjnego wyrafinowania, i po raz wtóry niczym doktor Frankenstein tworzy i ożywia osobny gatunek filmowy; trudny do zaszufladkowania, bowiem wymykający się utartym schematom, zszyty z odgrzebanych na zapomnianym cmentarzysku kinematografii fragmentów dzieł spod szyldu exploitation, podlany watersowskim imperatywem złego smaku. Bo przecież sam Waters stwierdził swego czasu, że istnieje spora różnica pomiędzy „dobrym złym smakiem a złym złym smakiem […], i aby zrozumieć zły smak, trzeba mieć wyczucie tego dobrego.” Tarantino nadal jest w formie i, poprzez swoje najnowsze dzieło, po raz kolejny udowadnia, że dobrze rozumie zły smak i dokładnie wie, w jaki sposób przekuć go na dobry film. 

Ocena: 9/10 (znakomity)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz