Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Kler

Człowiekiem jestem, czyli „Kler” Wojciecha Smarzowskiego.

opis filmu: Losy trzech księży przed laty związał tragiczny wypadek. Obecnie ks. Lisowski robi karierę pracując w kurii, ks. Kukuła ma problemy na parafii, a ks. Trybus jest proboszczem na wsi. Ich losy przetną się ponownie, a przyszłe zdarzenia wpłyną na ich dalsze życie.

Kler (2018), reż. Wojciech Smarzowski


recenzja: Z filmografii Wojciecha Smarzowskiego, gdyby poddać ją uproszczonej kodyfikacji, można wydzielić trzy części. Pierwsza wypełniona kawalkadą drażliwych tematów i przemilczanych pytań z historii najnowszej, których poruszanie i zadawanie, szczególnie z perspektywy medium filmowego, jest równie istotne co ryzykowne. Domem złym (2009) Smarzowski egzorcyzmował umoczoną w większe lub mniejsze afery polską prowincję stanu wojennego, tworząc skuteczną paralelę do czasów współczesnych. Wołyniem (2016) przywoływał duchy wszystkich Polaków zmasakrowanych przez ukraińskich nacjonalistów. Róża (2011) z kolei ukazywała okres zaraz po jako psychologiczna walka na noże z ranami dopiero co wylizanymi, które zabliźnić może jedynie śmierć lub ignorancja.

Pod Mocnym Aniołem (2014) stanowi drugą, zupełnie autonomiczną i najmniej pogłębioną kategorię orbitującą wokół dwóch tak podobnych, a jednak tak różnych fatalistycznych fascynacji Smarzowskiego. Film funkcjonuje jako adaptacja spuścizny literackiej Jerzego Pilcha, z postacią pisarza-pijaka ujętą w planie totalnym, dla którego jedyną i bezpieczną możliwością przejścia przez kolejno odhaczane kręgi piekielne swojego zniewolenia alkoholowego, staje się pewna młoda dziewczyna. Pod Mocnym Aniołem to bodaj jedyny film Smarzowskiego, gdzie nie bohater kolektywny Polska, a ten z krwi i kości Jerzy stanowi obiekt-przeszkodę, która wyzwala twórcze siły i potęguje artystyczny zapał. 

Trzecia cześć to Polska, ta współczesna, przaśna, groteskowa, słaba i grzeszna, ujęta w krzywym zwierciadle Gogolowskiej szydery z samego siebie. Wesele (2004), Drogówka (2013) i wchodzący na ekrany kin Kler (2018) to rewiry twórczości Smarzowskiego, w których czuje się najpewniej: gęste, utytłane, fizyczne, przeszywające realizmem kino rezygnacji z obowiązkowo mrocznymi moralnie hiperbolami. Subiektywizm – tak. Obiektywizm – niekoniecznie. Klęska totalna – zawsze.

Postaci nieświętych księży pojawiają się u Smarzowskiego już od czasu Wesela, ale dopiero teraz postanowił poświęcić im osobny metraż. Kler od samego początku wzbudzał olbrzymie emocje. Dyskusje na temat filmu, jeszcze na długo przed oficjalną premierą, bardzo szybko schodziły z tematu jego wartości artystycznej na ekspozycyjną, światopoglądową i doktrynerską, a sam reżyser stał się – chcąc nie chcąc – może nie kozłem ofiarnym, ale stroną w zakrojonym na szeroką skalę sporze ideologicznym. Świadomy zabieg PR-owy? Nie sądzę. Każdemu reżyserowi zależy przecież na tym, aby jego filmy w pewien sposób rezonowały, rozniecały dyskusje czy debaty. Nie inaczej jest i w tym przypadku. Odkładając na bok przedpremierowe dywagacje, bazujące na zasłyszanych informacjach, zwiastunach, spotach i suchych pressbookach, dzisiaj sam widz może odpowiedzieć sobie na pytanie, czy Kler to paszkwil na instytucję kościoła w Polsce, jego autorytet i nieomylność, czy też może vegowska „jazda po bandzie”, nomen omen do którego filmów twórczość Smarzowskiego – zupełnie zresztą niesłusznie – jest notorycznie porównywana. A może jedynie zgrabnie skonstruowana i dobrze zagrana historia, która nie pozostawi widza obojętnym, wzruszy i poruszy.

Co się tyczy postaci zamieszkujących Kler – jest konkret: oskarżony o pedofilię ksiądz Kukuła (Arkadiusz Jakubik), duchowny Trybus (Robert Więckiewicz) i jego przedłużający się romans z gospodynią (Joanna Kulig), jest i ten trzeci, Lisowski (Jacek Braciak), który spiskuje, inwigiluje, ustawiając jednocześnie kościelne przetargi i swoją świetlaną przyszłość w Watykanie. Dewiant, cudzołożnik i mafiozo to Smarzowskiego bohaterska szpica orbitująca wokół postaci arcybiskupa Mordowicza (Janusz Gajos), zepsutego do cna, wiecznie zacierającego ręce w imię pieniądza i władzy klechy rodem z najkoszmarniejszego, smoliście czarnego pamfletu. Ale spokojnie. Nie ma tego złego, co by na gorsze nie wyszło. Bohaterowie w bardzo szybkim tempie ze spowiedników zmuszeni są wejść w buty tych spowiadających się, i tu na zasadzie licznych wtrętów odautorskich i retrospekcji zaczyna się prawdziwe bagno. Widz uzyskuje wgląd we wszystko to, co przyczyniło się (lub przyczynić się mogło) do powolnego osunięcia się w mrok jeszcze-wtedy-nie-duchownych: Kukuły, Trybusa i Lisowskiego.

Jednak na poziomie ekspresji Kler to brukowana pieniądzem, spiskiem i nieprzepracowaną traumą podróż odurzonych wódą, władzą i podnietą duchownych poszukujących swojego ludzkiego oblicza. To stawanie-się-człowiekiem od samego początku określa stawkę artystycznej drogi, jaką obrał w swoim najnowszym filmie Smarzowski. W Klerze gatunkowe podpory brudnego realizmu zdają się nie wytrzymywać ciężaru i natłoku nieszczęść, którymi targane są wszystkie bez wyjątku postaci dramatu. Nałogi, przemoc, zaburzenia seksualne, samotność, wątpliwości w powołaniu, uleganie popędom czy też ślepy hedonizm i kult władzy to nawet jak na wyśrubowane standardy Wojciecha Smarzowskiego zdecydowanie za dużo. Stąd im bliżej finału, tym dalej od dramatu, a bliżej do parodii. Nie osłabia to wcale siły rażenia filmu, wręcz przeciwnie – eksponuje jego groteskowo zdeformowany charakter.

Jest i finał Smarzowskiego, z charakterystycznym odjazdem kamery, pozostawiający bohaterów samym sobie. Jest w tym niezmienna demistyfikacja rzeczywistości, poczucie dystansu, pozorna równowaga z odwiecznym u twórcy Małżowiny (1998) niepokojem o „ciąg dalszy”. Fatalizm i klęska pozostają. Nieliczni uzyskają odkupienie win, większość utrzyma swoją (dys)funkcjną naturę, cała reszta natomiast da dyla zakrystią...          


r e w e l a c j a

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz