Ale to już było, czyli „Wściekłość” Michała Węgrzyna.
opis filmu: Adam, młody prezenter telewizyjny, po spotkaniu z kochanką, wraca do żony i dzieci, biegnąc kilkanaście kilometrów, prowadząc ważne rozmowy telefoniczne. Ten bieg może odmienić jego życie.
Wściekłość (2017), reż. Michał Węgrzyn |
recenzja: Niestety nie zawsze chcieć znaczy móc, a granica między inspiracją a imitacją bywa często niezauważalna. Michał Węgrzyn, reżyser wchodzącej na ekrany kin Wściekłości (2017), otwarcie przyznaje się do inspiracji filmem Locke (2013) Stevena Knighta. I dobrze, bo obraz świetny i jest do czego aspirować. Jednak to, co w debiucie Brytyjczyka „zagrało” – oszczędna w środkach (z zachowaniem jedności czasu, miejsca i akcji) próba opowiedzenia historii, której nie powstydziłby się niejeden wysokooktanowy thriller – u Węgrzyna sprowadza się do obserwowania sfrustrowanego dziennikarza-joggera, który ze słuchawkami na uszach truchta sobie obwodnicą Warszawy, co rusz odbierając raz mniej, raz bardziej dramatyczne połączenia: od matki (Małgorzata Zajączkowska), żony Edyty (Paulina Chapko) i kochanki Rozi (Natalia Klimas), redaktora naczelnego (Jan Piechociński) czy koleżki z pracy Witka (Konrad Marszałek).
Główny bohater filmu Locke – Ivan (Tom Hardy), wyczekiwał przełomowego momentu w swojej karierze architekta budowlanego, podobnie jest i we Wściekłości. Wydawca stacji telewizyjnej składa naszemu dziennikarzowi – Adamowi (Jakub Świderski), propozycję nie do odrzucenia, ma poprowadzić główne wydanie wiadomości, gdyż stary prezenter otrzymał wymówienie z pracy. Jednak w przeciwieństwie do fabuły Knighta, głównego bohater cechuje bierność; niby się cieszy, niby czekał na ten moment całe swoje zawodowe życie, niby gdzieś dzwoni i próbuje coś załatwić, ale nic z tego nie wynika. W głowie ma chaos, gonitwę myśli, jest rozedrgany, nie wie od czego zacząć i jaką klamrę dobrać, by spiąć nią całość. Nie jest to bohater o uporządkowanej osobowości. Negatywny stosunek do postaci Adama wzmacnia fakt, że jest to w rzeczywistości – tej filmowej – antybohater z krwi i kości, któremu naprawdę trudno w czymkolwiek kibicować, co najwyżej przy nim trwać, podpatrując przez blisko półtorej godziny jego dramat, drenującą z energii szamotaninę między kochanką a domem, domem i rezydującą tam żoną, między żoną a matką, matką a kupczącym „njusami” kolegą z pracy. Zupełnie jak u braci Węgrzyn, z tą różnicą, że w przeciwieństwie do prawdy świata przedstawionego, zadziałały czynniki zewnętrzne – niepotrzebna kinofilia i epigonizm, co musiało siłą rzeczy przełożyć się na wtórność filmu – nie tyle z punktu widzenia fabuły, ale też i formy. Wystarczy przywołać, oprócz wspomnianego Locke, Pogrzebanego (Buried, 2010) Rodgrigo Cortésa, ostatni film Marka Koterskiego (Baby są jakieś inne [2011]), a nawet w pewnym sensie 127 godzin (127 Hours, 2010) Danny'ego Boyle'a.
Naprawdę trudno recenzować Wściekłość, nie patrząc na koncept Węgrzynów przez pryzmat Locke. Trudno również polecić film komukolwiek, kto widział uprzednio obraz Knighta. Problem z odbiorem nie leży w tym, że całość jest zła, choć dobra też nie jest, ale w tym, że podczas oglądania ciężko pozbyć się zakorzenionej gdzieś z tyłu głowy myśli, że już to kiedyś widziałem... I trzeba zaznaczyć, że nie jest to wtórność wynikająca z ignorancji twórców, ale wtórność zamierzona, z drugiej strony nie na tyle zamierzona, żeby można było mówić tu o trybucie. Od strony aktorskiej też nie jest najlepiej; odtwórcy postaci Adama brakuje charyzmy godnej Hardy'ego, naturalności Franco czy wewnętrznego rozjątrzenia, które serwował raz za razem u Koterskiego Robert Więckiewicz. Adam w wykonaniu Świderskiego jest jak każdy everyman, zarazem kimś i nikim w szczególności. Brakuje mu jakiegoś charakterystycznego atrybutu: gestu, mimiki, ciekawych historii skreślonych pod możliwości aktora; jakiejkolwiek bądź wartości dodanej, pogłębiającej jego płaską filozofię życia, by stała się zrozumiała, nie trąciła banałem i jedyną doktryną, która motywuje protagonistę do działania – egocentryzmem.
Oprawa wizualna, klimat i pora dnia, cienie i refleksy wirujące wokół centralnej postaci, chmurna muzyka, montaż, nawet plakat promujący film, to wszystko przyciąga Wściekłość do wydarzeń rozciągniętych na osi fabularnej Locke, sprowadzonych do wspólnego mianownika osobistych dramatów jednostki ubranych w ascetyczną formę kina drogi. Film braci Węgrzyn może się podobać, ale osobom zupełnie odklejonym od tego, co zaprezentował w 2013 roku Steven Knight, jak również podobnych formalnie produkcji. W przeciwnym razie nie doświadczymy wiele ponad miałką historyjkę o pogubionym wewnętrznie człowieku, który wyszedł z domu, by pobiegać.
s ł a b y
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz