Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Kong: Skull Island

Powrót do korzeni, czyli „Kong: Wyspa Czaszki” Jordana Vogt-Robertsa.

opis filmu: Kiedy grupa odkrywców trafia na wyspę zamieszkałą przez mitycznego Konga, ich misja badawcza zamienia się w walkę o przetrwanie.

Kong: Wyspa Czaszki (2017), reż. Jordan Vogt-Roberts


recenzja: Śmierć Jacka Chapmana (Toby Kebbell), jednego z wojskowych zabezpieczających misję badawczą Billa Randy (John Goodman) i spółki, zostaje odkryta, kiedy gargantuiczna w rozmiarach jaszczurka zwraca jego niemal kompletnie strawione ciało wprost pod nogi pozostałych przy życiu braci w broni. U Jordana Vogt-Robertsa sceny na pierwszy rzut oka obrzydliwe, odpychające, epatujące epicką w rozmachu brutalnością, mimo wszystko nie wywołają u normalnego człowieka odruchu choćby w minimalnym stopniu zbliżonego do tego, który zaprezentował na ekranie jeden z naczelnych drapieżców. Czemu? Ponieważ twórcy postawili sobie za cel nadrzędny nadłamać, subtelnie i z czuciem, utarte schematy myślenia i konwenanse w kontekście obrazowania śmierci, w taki sposób, żeby nie sposób było potraktować filmu na poważnie. 

Kong: Wyspa Czaszki (Kong: Skull Island, 2017) to film epatujący wojenną tematyką, rozbuchanymi scenami batalistycznymi, jak i nieustającą i krwawą rzezią tych, którzy wzięli udział w misji jedynie po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że potwory istnieją. Quasi-humorystyczne wtręty puentujące ostatnie chwile z życia ekipy badawczej i jej eskorty plus naciągana historia stojąca za całością wyprawy, z jednej strony utwierdzają widza w przekonaniu, że doświadcza kolejnej produkcji z gatunku „monster movies”, ale z wartością dodaną – intencjonalnie podanym „suchym” humorem i ogólną głupkowatością.  

Na plus Konga: Wyspy Czaszki działa sama wyspa jako siedlisko pseudo-prehistorycznych gadów, których w filmie mnóstwo a o których nic, bądź prawie nic nie wiadomo, co skutecznie buduje klimat, podsyca poczucie grozy i czającego się zewsząd niebezpieczeństwa. Na emocjach z kolei gra nieformalny pakt zawarty między Kongiem a ludźmi. Choć i tak na pierwszy plan wybija się wysokooktanowa akcja, wgniatające w fotel emocje, spektakularne efekty specjalne i CGI. Bezpretensjonalność i, pomimo bagażu gatunkowego, zawoalowany, wyciekający gdzieś spod powierzchni ponury komizm bijący z produkcji Jordana Vogt-Robertsa, powoduje, że mamy do czynienia z filmem, który bawi, dziwi, zniesmacza i wprawia w osłupienie kolejno pojawiającymi się, co rusz bardziej odklejonymi od sensu – obrazkami. Zapewne podobne emocje musiały towarzyszyć premierze jarmarczno-folwarcznego King Konga (1933) w reżyserii Meriana C. Coopera i Ernesta B. Schoedsacka. Skuteczny powrót do korzeni? Jeżeli takie były założenia, to chapeau bas...

Jednak patrząc na Wyspę Czaszki trzeźwym okiem, film ma spore szanse, ale jedynie na to, by stać się pozycją obowiązkową wśród psychofanów kina klasy B. Ciekawie u Vogt-Robertsa zarysowane zostały wątki rodzinne, w szczególności te ojcowskie: jeden z pierwszych rozbitków na feralnej wyspie, weteran II wojny światowej Hank Marlow (John C. Reilly), pragnie spotkać się z synem, którego narodziny zbiegły się w czasie z jego zaginięciem na froncie wojny; jeden z głównodowodzących ekspedycją i tropiciel – James Conrad (Tom Hiddleston), wspomina ojca; żołnierze piszą listy do swoich dzieci, jest i postać sfrustrowanego pułkownika Prestona Packarda (Samuel L. Jackson), figura sticte ojcowska, z jednej strony biorąca odpowiedzialność za swoich żołnierzy, z drugiej nieustannie zagrzewająca ich do walki. Co więcej, w pewnym momencie filmu Hank Marlow wtrąca mimochodem, że i tytułowy Kong naznaczony jest traumą utraconej rodziny. Jednak repetycje i repetycje i repetycje w przypadku Wyspy Czaszki nie przekładają się na pogłębienie choćby niektórych zasygnalizowanych przez twórców wątków. Zginęły one bezpowrotnie, bądź zostały zagłuszone w bitewnym amoku technologicznego efekciarstwa.

Kurz szybko opada. Sugerowana przez twórców głębia, bez przełożenia jej na filmowe medium, sprowadza całość do miana fabularnego neobaroku. Ale za to jakiej próby. Rozpatrywana w swojej wadze i w swojej kategorii jest to rzecz wprost nie do przecenienia. W walce między czystym, trzeźwym podtekstem a banałem gatunku „monster movies” – banał bierze górę. Czy należy rozpatrywać to jako wadę? Zdecydowanie nie.

Wybierając się na nowy film Jordana Vogt-Robertsa nie spodziewajcie się głębokiego przesłania ani wielopoziomowych wątków. Nie w tym rzecz. Biorąc poprawkę na to, że doświadczamy fabularnej wydmuszki – film jest niebywale wciągający, cieszy oko i ma spore zadatki na to, by stać się zaczynem ciekawej franczyzy. Podsumowując, Kong: Wyspa Czaszki to brak historii, histeria slow-motion, wymyślne kąty i wirująca kamera, zupełnie tak samo bezcelowe jak – nie przymierzając, u Michaela Baya, ale rzadko kiedy tak irytujące. Kong to kolejny reprezentant „monster movies”, obiecująca produkcja na odpowiednim poziomie i z odświeżonym spojrzeniem na cały gatunek. I nic poza tym. 


n i e z ł y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz