Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Madame

A miało być tak pięknie, czyli „Madame” Amandy Sthers.

opis filmu: Wyprawiając przyjęcie wierząca w przesądy Anne postanawia namówić swoją pokojówkę, aby ta udawała hiszpańską arystokratkę.

Madame (2017), reż. Amanda Sthers


recenzja: Założenia i schematy gatunkowe, po które sięgnęła Amanda Sthers, jak i fabuła zbudowana na kanwie scenariusza jej autorstwa, mogły zapowiadać uczuciowy striptease, zabawę w przełamywanie konwenansów i morał z pocztówkową Francją w tle; komedię obyczajową jakich wiele wypełnioną kąśliwymi uszczypliwościami, niepoprawnym politycznie humorem, żonglerką słowną i slapstickiem. To wszystko zaistniało w nowym filmie twórczyni Je vais te manquer (2009), ale z pewnością nie zostanie z tego tytułu zapamiętane. A z czegoś zgoła przeciwstawnego.

Fabularna nemezis centralnej postaci Madame (2017) – pokojówki Marii (Rossy de Palma) – jej chlebodawczyni Anna (Toni Collette), przeprowadza się wraz z mężem Bobem (Harvey Keitel) do pełnej uroku i szyku paryskiej posiadłości. Małżeństwo postanawia wyprawić pełne przepychu przyjęcie dla swoich dystyngowanych znajomych z wyższych sfer. W trakcie przygotowań okazuje się, że na kolacji stawi się nie dwunastu, jak było w planach, a trzynastu gości. Dla podatnej na przesądy Anne jest to sytuacja kompletnie nie do zaakceptowania. Chcąc nie chcąc wymusza na swojej gosposi, by ta na potrzeby kilkugodzinnego przyjęcia, wcieliła się w rolę hiszpańskiej arystokratki. Nie jadła za wiele, nie piła za wiele i co najistotniejsze – ograniczyła swoje wypowiedzi do niezbędnego minimum. Szacowna gospodyni nie wzięła jednak poprawki na to, że kiedy impreza nabierze rumieńców, na stole pojawią się smakowite afrodyzjaki, z butelek poleje się wyborne Haut Brion '82, a po lewicy „arystokratki” Marii zasiądzie wpływowy marszand David Morgan (Michael Smiley), od którego opinii zależeć będą interesy męża Anny, sprawy w szybkim tempie zaczną wymykać się spod kontroli...

Madame nie jest typową komedią obyczajową żywiącą się motywem Kopciuszka. To brutalna i niepoprawna względem utartych prawideł antyteza gatunku. Reżyserka w swoim filmie, wsuwając na nos różowe okulary satyry i ironii, próbuje piętnować i wyszydzać kwestie rasowych i klasowych podziałów i stereotypów. Finalnie sama je utrwala. Madame to bardzo życiowa przypowieść o tym, czym świat stoi. Sthers odbija od ściany wybujałego ego, hipokryzji i zakłamania państwa Fredericks wrodzoną dobroć, pokorę i uległość Marii. Nie zderza, nie psychodramatyzuje, nie próbuje odczarowywać baśniowym „happily ever after”. Ale naznacza „pionowym” stosunkiem zwykłego prostaczka do bogów wyższych sfer – i vice versa.

Madame to prosta historia o prostej gosposi, która najzwyczajniej w życiu chciał zostać pokochana nie za to kim jest, ale jaka jest. I o pewnym bogatym marchandzie, który... chciał tego samego. Pomimo pozornej lekkości gatunkowej, jak i humorystycznego zacięcia, film Sthers nie pozostawia złudzeń. Mezaliansu nie będzie. Szydło wyszło z worka, a omyłki z komedii. W życiu i podejściu do życia głównych bohaterów miało zmienić się wszystko. Wszystko zostało po staremu. Zdrowy rozsądek wziął górę nad emocjami. Bogaci będą się bogacić, a biedni pozostaną biedni. Kluczem głównej bohaterki do upolowania miłości jest samopoznanie, pokochanie samej siebie i zaakceptowanie tego, jakim się jest. A triumfalne pochody miłości, wpadanie sobie w ramiona i żyli-długo-i-szczęśliwie można śmiało włożyć między bajki. A miało być tak pięknie...   


d o b r y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz