Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

sobota, 21 stycznia 2017

La La Land

Kochajmy marzycieli, czyli „La La Land” Damiena Chazelle'a.

opis filmu: Los Angeles. Pianista jazzowy zakochuje się w początkującej aktorce.

La La Land (2016), reż. Damien Chazelle


recenzja: Damien Chazelle urodził się po to, by nakręcić La La Land (2016), dokopał się do obfitych pokładów inspiracji i stworzył film, który raz wzrusza, to znowu uruchamia, by na powrót wynieść widza w nieskończone konstelacje radości; kolaże, mozaiki, fantastyczne esy-floresy czystego piękna. I o ile wpływy są nie do podważenia, a tradycjonalizm twórców daje o sobie znać na każdym tanecznym wykroku, gdzie rytm i melika idą w tango z walorami technicznymi i opowiadaną historią, reżyser ma w sobie coś z buntownika, który wszak ogląda się za siebie, ale bardziej „kręci” go to, co majaczy już na linii horyzontu. La La Land to nie kolejny musical, ale swoista reinterpretacja gatunku, która w wykonaniu Chazelle'a olśniewa i powoduje, że chce się być częścią jego produkcji, raz jeszcze i po raz kolejny, niezwłocznie po wyrwaniu się z autystycznego stuporu napisów końcowych.

Zagraj to jeszcze raz, Dam!

La La Land startuje z wysokiego C i nie spuszcza z niego palca do samego finału. Zrealizowana na „setkę”, poprowadzona na jednym oddechu scena otwierająca, to majstersztyk nie tyle inscenizacyjny i choreograficzny, co techniczny. Hitchcockowskie trzęsienie ziemi rusza z posad korek uliczny Miasta Aniołów, a potem napięcie zaczyna już tylko rosnąć, by zakończyć się klaksonadą dźwięków i wprowadzeniem głównych bohaterów. Poznajemy więc Sebastiana (Ryan Gosling), pianistę jazzowego, który nie chce grać według utartych reguł. Jest i ona, Mia (Emma Stone), pracująca w Warnerowskim coffee shopie aspirująca aktorka, w przeciwieństwie do Seba, osoba tańcząca jak jej zagrają. I tak oto spotykają się oni: kobieta z przeszłością nieudanych przesłuchań castingowych i mężczyzna po przejściach grania do kotleta, dwójka wykolejeńców życiowych i marzycieli próbujących odczarować szarą rzeczywistość po to, by urzeczywistnić buzujące pod czaszką imperatywy. Zakochują się w sobie i wspierają w nierównej walce sięgania po założone cele. Ich kariery zaczynają nabierać tempa, a zauroczenie przyhamowuje i wchodzi w ostry wiraż. Zaabsorbowani „realizowaniem siebie” Sebastian i Mia muszą więc szybko reagować, stanąć przed sobą i stwierdzić czy kariera w show-bizie ma szanse iść w parze z rodzącym się uczuciem.

W kanalizowaniu emocji La La Land nie ma sobie równych i sprawdza się najpełniej, kiedy opowiada muzycznymi sekwencjami. Scena w planetarium inspirowana fabularnie Buntownikiem bez powodu (Rebel Without a Cause, 1955) Nicholasa Raya, w której bohaterowie płynnie przechodzą z jednego obrazu w drugi, z rzeczywistych przestrzeni, w fantazmatyczne konstelacje gwiazd; kiedy Mia, podczas jednego z przesłuchań nuci niewinną piosenkę z nadzieją i marzeniami w rolach głównych; sekwencje à la Astaire'a, połączenie stepowania, tańca towarzyskiego i baletu; spektakularny finał jako suma, streszczenie i inwersja w jednym tego wszystkiego, co materializowało się na oczach widza przez niemal dwie godziny seansu; do tego zmieniające się jak w kalejdoskopie scenografia i plany, ujęcia, kaskady szybkiego montażu; piosenki, które będziecie nucić jeszcze na długo po wyjściu z sali kinowej, banalnie niebanalna historia Seba i Mii jako synteza tego wszystkiego, czym są-byli dla siebie – to wszystko stanowi z jednej strony prostą opowieść o trudnych wyborach, z drugiej trybut dla gatunku musicalu całej Złotej ery Hollywood i musicalu jako medium, którego nadrzędnym i niepohamowanym celem było dawanie ludziom radości.           

Chazelle ewidentnie faworyzuje długie ujęcia względem szybkich cięć, czego dobitny przykład stanowi scena otwierająca. Jest to o tyle ważne, że daje niesamowitą przestrzeń aktorom, by tym pełniej ukazać prawdę granych przez siebie postaci. Między Stone i Goslingiem, których drogi zawodowe skrzyżowały się przy okazji Kocha, lubi, szanuje (Crazy, Stupid, Love, 2011, G.Ficarra i J. Requa) i Gangster Squad. Pogromcy mafii (Gangster Squad, 2013, R. Fleischer), istnieje wyczuwalna chemia; aktorzy oddali całe serducho na rzecz projektu Chazelle'a, widać to w każdej piosence, którą śpiewają, w każdym tanecznym korku, w każdej sekwencji scen, która poprzez muzykę tłumaczy relacje między Mią a Sebastianem. Dwójka sprawdza się również w scenach nie-tanecznych. Gosling, jako idealista, który z jednej strony nie chce sprzeniewierzyć się mainstreamowi, z drugiej pragnie by elitaryzm, któremu hołduje a któremu na imię Jazz, został zauważony i doceniony, wypada naturalnie i zabawnie. Z kolei Stone graną przez siebie postacią, szczególnie w scenach kolejno odrzucanych przez komisje castingowe ról, budzi u widza empatię i zrozumienie.

La La Land, jako ewidentny spadkobierca gatunku, spełnia swoją naczelną rolę w stu procentach – cieszy oko, raczy ucho, dostarcza rozrywki i sprawia prawdziwą, niekrytą przyjemność. Za banalnym tytułem filmu Chazelle'a kryje się niebanalna historia głównych bohaterów, dla których ściganie się ze swoimi marzeniami jest równie ważne, co łapanie kolejnego oddechu. Mia i Sebastian nie oczekują miłości. Ale kiedy w końcu ją znajdują, zmieniające się na ich oczach sytuacje zmuszają ich do podejmowania decyzji, w jednakowym stopniu wywołujące u widza dreszczyk napięcia, co szczery i niewymuszony uśmiech. La La Land to film kompletny, pozytywny i magiczny, z jednej strony hołd złożony wszystkim musicalom Złotej ery Hollywood, z drugiej ich reinterpretacja i komentarz. Rewelacja.


r e w e l a c y j n y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz