Tetraplegia empatica, czyli „Zanim się pojawiłeś” Thei Sharrock.
opis fabuły: Dziewczynę z małego miasteczka zaczyna łączyć więź ze sparaliżowanym mężczyzną, którym się opiekuje.
Zanim się pojawiłeś (2016), reż. Thea Sharrock |
recenzja: Niespożyte pokłady optymizmu i energii życiowej, chęci przewyższające możliwości oraz to, co najistotniejsze, czyli tyle-co-zerowe pojęcie o opiece nad osobami sparaliżowanymi, tym bardziej czterokończynowo, i mamy to, klamka zapadła – spośród morza kandydatek wyłoniliśmy tę jedyną – Lou Clark (Emilia Clarke), dziewoję o aparycji jelonka Bambi i mentalności Poppy z Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia (Happy-Go-Lucky, 2008) Mike'a Leigh, która pozbawiona pracy i perspektyw postanawia „zaopiekować się” pewnym przystojniaczkiem z wyższych sfer, Willem Traynorem (Sam Claflin), niegdyś obiecującym młodzieńcem o sylwetce Apolla i „zaradności” Steve'a Jobsa, który w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności gubi sens istnienia i postanawia umrzeć. Brzmi wystarczająco znajomo? [Patrz: obsypany nagrodami film tandemu reżyserskiego Olivier Nakache/Eric Toledano Nietykalni (Intouchables, 2011)]. Oczywiście dziewczyna z marszu zakasze rękawy i, nie bez licznych, mniej lub bardziej wyrafinowanych podchodów, postawi sobie za cel odczarowanie zastanego porządku rzeczy, by ukoić weltschmerz sparaliżowanego Willa i, ba!, najważniejsze – konkretnie się w nim zabujać.
Podejrzenia wzbudza sam fakt, że scenariusz do Zanim się pojawiłeś (Me Before You, 2016, T. Sharrock) – powstał, jak to się ładnie pisze, „na kanwie bestsellerowej powieści” – nie byle kogo, bo szacownej brytyjskiej dziennikarki i pisarki Jojo Moyes, dwukrotnej laureatki Romantic Novel of the Year Award. I w zasadzie w tym miejscu mógłbym poddać dalsze rozpisywanie się na temat filmu, zamykając ją wielokropkiem. Opis fabuły plus materiał wyjściowy, na którym oparto ten scenariuszowy, zapala czerwoną lampkę ostrzegawczą, która mruga, miga i pulsuje; budzi jak najbardziej uzasadnione, archetypowe wręcz demony oczywistości, które mogą targać Zanim się pojawiłeś (co w tym przypadku niestety ma przełożenie na rzeczywistość). Skąd też, mając gdzieś z tyłu głowy całą otoczkę tego, czym może okazać się debiut Thei Sharrock, zdecydowałem wybrać się do kina? Zapewne donkichoteria powtarzania w kółko tych samych czynności, oczekując innych rezultatów...
Nie razi najbardziej fakt, że film Sharrock jest jedną wielką ociekającą melodramatyzmem zrzyną z Nietykalnych (tyle, że w wydaniu damsko-męskim, z zero-jedynkowymi postaciami i przewidywalną fabułą co rusz poddająca widza emocjonalnemu szantażowi), lecz to, że reżyserka w sposób prostacki (i przy tym nieznośnie patetyczny) podchodzi do skomplikowanego od strony moralnej zagadnienia „asystowanego samobójstwa”. Obawiam się, że po projekcji Zanim się pojawiłeś wiele osób znajdujących się w podobnym położeniu co główny bohater może poczuć spory niesmak. Jeżeli życie Willa – komplementowane niebagatelnym wsparciem ze strony rodziny, Stephena (Charles Dance) i Camilli (Janet McTeer); fizjoterapeuty Nathana (Stephen Peacocke), empatycznej (i nic poza tym) towarzyszki-powiernicy i przynieś-wynieś-pozamiataj przy okazji, czyli głównej bohaterki Lou oraz zapewne całej masy innych osób w mniejszy lub większy sposób zaangażowanych w niepełnosprawność Willa; do tego wszelkie dogodności, fura pieniędzy, a co za tym idzie bezdenne możliwości spędzenia godnego życia – nie przedstawia sobą żadnej wartości, to co dopiero mają powiedzieć osoby pozbawione takiego wsparcia. Oczywiście nie ulega wszelkim wątpliwościom, że dla osób przykutych do wózka inwalidzkiego każdy dzień musi być nie lada wyzwaniem, nie zmienia to faktu, że oglądając przewijające się obrazy z debiutu Sharrock, nie mogłem uciec przed dręczącą mnie myślą, że raczej próżno szukać drugiej takiej osoby, która mogłaby mieć tyle szczęścia w swoim nieszczęściu, co właśnie Will.
Od strony złożoności problemu, wokół którego oscyluje fabuła Zanim się pojawiłeś, zarówno natury fizycznej, jak i tej psychicznej, film, za sprawą miałkiego pogłębienia i skupienia uwagi widza na czułych słówkach i sytuacyjnych gagach, wypada nader słabo. Kilka mętnych, luźno rzuconych aluzji do bólu i depresji u Sharrock zyskuje „rangę” zwykłych stanów przygnębienia vel melancholii, które od czasu do czasu nawiedzają każdego z nas. Błędne założenie, z którego wyszła reżyserka – bardziej zainteresowana rodzącym się pomiędzy Willem a Lou uczuciem, romantycznymi wzlotami (jako remedium na wszelkie zło tego świata) i bolesnymi upadkami, które uczą, uszlachetniają i stwarzają nowe możliwości, niż tematem, który sama podniosła po to, by bez entuzjazmu, większych odkryć, rewelacji czy epifanii odłożyć z powrotem na swoje miejsce.
u j d z i e
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz