Drugi dzień festiwalu w Łagowie i trzy kolejne konkursowe propozycje: „Ogród Eden”, nowy film startującego w konkursie Algimantasa Puipy, twórcy „Szeptu grzechu” oraz „Kobiety i jej czterech mężczyzn”; „Moje córki krowy” Kingi Dębskiej, oraz zdobywcę nagrody jury czytelników „Tagesspiegel” tegorocznego Berlinale – „Nigdy nie jesteśmy sami” Petra Václava. Bartosz Szarek sprawdził dla Was dwa z nich. Recenzje prezentujemy poniżej.
Bilans zysków
(recenzja filmu Moje córki krowy, 2015, reż. Kinga Dębska)
Moje córki krowy (2015), reż. Kinga Dębska |
„Nic tak nie łączy ludzi jak rozpacz. Nic tak nie zbliża nas do siebie jak smutek” – ta słynna sentencja z Rączych koni Cormaca McCarthy'ego mogłaby posłużyć za kanwę egzystencjalnej poetyki zawartej w najnowszym filmie Kingi Dębskiej – Moje córki krowy (2015). Terminalna choroba często bywa języczkiem spustowym rodzinnych pojednań. Jednak kiedy Elżbieta (Małgorzata Niemirska), matka niespecjalnie dogadujących się ze sobą głównych bohaterek – Marty (Agata Kulesza) i Kasi (Gabriela Muskała) – doznaje rozległego zawału, a na domiar złego wkrótce okazuje się, ze zdiagnozowany zostaje u niej również tętniak mózgu i niewielki są szanse na jakikolwiek bądź możliwy powrót do zdrowia, siostry zamiast zjednoczyć się w obliczu trudnej dla wszystkich sytuacji – zaczynają z miejsca skakać sobie do gardeł. Źle, źle, znowu wszystko źle. Matka pozostaje w stanie wegetatywnym, siostry raz za razem wbijają sobie nawzajem szpile, wytykając błędy życiowe i, jakby tego było mało, w niedługim czasie po incydencie z matką i u ojca Tadeusza (Marian Dziędziel) wykryty zostaje nowotwór czwartego stopnia – glejak mózgu.
Na tyle, na ile je stać siostry próbują dogadać się ze sobą i zarazem przekonać siebie nawzajem, że tak naprawdę nic się nie zmieniło, a ich rodzice zawsze będą przy nich. Zakłamywanie rzeczywistości początkowo wypada całkiem zręcznie, jednak Marta to ogień, cyniczna i apodyktyczna aktorka telewizyjna, która nauczyła się (zapewne biorąc przykład z twardo stąpającego po ziemi ojca), że asertywnością można wiele zwojować w życiu. Kasia z kolei to woda, krucha, emocjami badająca rzeczywistość matka dorastającego syna Filipa (Jeremi Protas) i żona wiecznie bezrobotnego męża-obiboka Grzesia (bezbłędny, obsadzony wbrew swojemu emploi, Marcin Dorociński). I choć wrażliwa, ciężko jednoznacznie określić Kasię jako miłą osobę. Jest w równej mierze agresywna co Marta, tyle że jej sposób wyładowywania agresji na otoczeniu ma wymiar bardziej pasywny. To osoba depresyjna, o niskiej samoocenie, która podskórnie zazdrości siostrze sukcesów i tego, że zawsze w oczach taty była tą piękniejszą, zdolniejszą, mądrzejszą i w ogóle. Obydwie siostry są siebie warte. Każda z nich ma swoje priorytety, niestety, własną filozofię życia, którą druga uważa za idiotyzm.
Obydwie siostry zapewne dorastały w atmosferze rywalizacji pod czujnym okiem ojca architekta, który, nie wiadomo do końca na ile świadomie, sam narzucił taką konwencję wychowania. Kasia jako ewidentnie nieradząca sobie z presją wyniku, w pewnym momencie swojego życia musiała odpuścić, postanowiła się ustatkować, dając tym samym Marcie pełne pole do popisu, sobie natomiast nadzieję, że odnajdzie się w roli żony i matki. Paradoksalnie nie śmierć matki głównych bohaterek, a pogarszający się stan zdrowia ojca, powoduje, że siostry postanawiają raz jeszcze skonfrontować swoje postawy. To swoiste doświadczenie katartyczne, do którego dochodzi w finale filmu Dębskiej, z jednej strony uwalnia bohaterki od gniewu, wszelkich zaszłości i animozji, które starają się puścić w niepamięć, z drugiej strony ułudy, że wszystko może jeszcze wrócić do poprzedniego stanu rzeczy. Siostrom udało się obrócić porażkę w wygraną – i pomimo tego, że straciły rodziców, udało im się zyskać siebie na nowo.
Pomimo trudnych sytuacji, natłoku nieporozumień i unoszącego się nad filmem Kingi Dębskiej widma śmierci Moje córki krowy to film afirmujący życie, jednocześnie dystansujący się od podnoszących na duchu truizmów, którymi karmią nas podobne głównonurtowe filmowe pulpy. Kreacje aktorskie najwyższych lotów. Z tak fenomenalną obsadą – Agata Kulesza, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel, Małgorzata Niemirska, Marcin Dorociński i Łukasz Simlat jako neurochirurg Piotr Wolski – zwyczajnie nie mogło być inaczej. Niestety ekscentryczny rodzaj humory podany przez Dębską na początku filmu, nie wytrzymuje próby czasu, rozmywa się w drugim akcie, by przepaść zupełnie w finale. Traci na tym charakter filmu. Do tego nazbyt rozwlekły epizod z matką głównych bohaterek, niepotrzebnie przeciągnięty, zważywszy, że to właśnie na córkach w większym stopniu zostało odciśnięte piętno ojca, aniżeli matki, to właśnie Tadeuszowi należało się konkretniejsze pogłębienie. Niemniej jednak film jak najbardziej wart obejrzenie, godny polecenia, zyskujący przy kolejnych projekcjach.
d o b r y
Bilans strat
(recenzja filmu Nigdy nie jesteśmy sami, Nikdy nejsme sami, 2016, reż. Petr Václav)
Nigdy nie jesteśmy sami (2016), reż. Petr Václav |
Nigdy nie jesteśmy sami (Nikdy nejsme sami, 2016) to stereotypowe kino wschodnioeuropejskie – smutne, oschłe, wszak liźnięte (szczęśliwie) zgryźliwym humorem, podbudowane fenomenalną kreacją Karela Rodena, hipochondryka, bezrobotnego męża-trutnia na utrzymaniu żony. Jednak kilka ciekawie zarysowanych postaci plus typowy dla Czechów absurdalny rodzaj poczucia humoru, wiosny nie czynią, tym bardziej po reżyserze takie go kalibru jak Petr Václav, twórcy obsypanej nagrodami przez Czeska Akademię Filmową i Telewizyjną Drogi wyjścia (Cesta ven, 2014), poruszającej problematykę społeczności romskiej, która była również tematem jego debiutu, laureata Srebrnego Lamparta w Locarno filmu Marian (1996), oczekiwałem znacznie więcej.
Petr Václav stworzył film o bezładnej, rozsypanej na osi czasu, strukturze, bezsensownie przełączającej się z monochromii w kolor; przerysowaną, groteskowo wręcz przerośniętą, okazjonalnie komiczną, w czarnym tego słowa rozumieniu, opowieść w zasadzie nie wiadomo o czym. Jedynym i nadrzędnym celem reżysera zdaje się być ukazanie losów połączonych ze sobą w mniej lub bardziej przypadkowy sposób wykolejeńców życiowych, próbujących na swój połamany sposób brać się za bary z beznamiętną rzeczywistością. Mamy paranoicznego strażnika więziennego o mentalności teoretyka-spiskowca i prepersa (Miroslav Hanus), bezrobotnego hipochondryka ze skłonnością do awantur i jego żonę (Lenka Vlasáková), która zdradza go z ochroniarzem klubu go-go i burdelu w jednym, niejakim Milanem (Zdenek Godla). Jest i pewna romska striptizerka – Sylvia (Klaudia Dudova), nieodwzajemniona miłość Milana, która, by zagłuszyć szarzyznę życia i tęsknotę za ukochanym, mężem-ojcem, upija się non-stop, wyczekując nieuchronnego jego powrotu zza więziennych murów.
Miejsce egzystencji, miejsce „kaźni” bohaterów filmu Václava, którzy w równym stopniu boją się śmierci, co życia, to okolona nieprzeniknionymi borami i niską zabudową „dziura”, gdzie diabeł mówi dobranoc, a życie towarzyskie (w zasadzie nieistniejące) oscyluje wokół trzech głównych atrakcji: więzienia, go-go-burdelu i lokalnego spożywczaka. A bohaterowie, jako niby-część lokalnej społeczności, są zupełnie wyalienowani, zamknięci w zaklętym kręgu współzależności i desperacji, którego ledwo co zdają się być świadomi, próbują żyć na swój popaprany sposób. Zupełnie odklejeni od spraw najbliższych starają się szukać szczęścia gdzie indziej, bo przecież, jak sugeruje tytuł filmu Petra Václava – nigdy nie jesteśmy sami.
Wiele jest w filmie Václava hałasu, tyle że w głównej mierze o nic. Walka z demonami, którymi zdają się być targani główni bohaterowie, począwszy od najmłodszego syna, który ma spore zadatki na nowego Charlesa Mansona tudzież Jeffrey'a Dahmera, kończąc na pasjonacie własnych ekskrementów – hipochondryku, którego nawet nie mogą formalnie zaadresować w swojej recenzji, gdyż reżyser (a warto nadmienić, że przypadek bohatera-hipochondryka nie jest osamotniony) nie nadał im własnej tożsamości. Film dźwigają kreacje aktorskie, w głównej mierze role Karela Rodena i Klaudii Dudovy, oraz zdjęcia Stepana Kucery, z jednej strony klaustrofobiczne, kiedy trzeba skierować snop światła na położenie głównych bohaterów, z drugiej zaś kontrastujące z „otwartością” scen na łonie natury jako zwiastun ukojenia, które rzekomo ma nadejść.
Małe, słabe, niepotrzebne kino.
u j d z i e
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz