Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Les beaux jours d'Aranjuez

Trafiając w próżnię, czyli „Piękne dni” Wima Wendersa.

opis filmu: Mężczyzna i kobieta siedząc na tarasie rozmawiają o życiu.



recenzja: „Piękne dni w Aranjuez dobiegły końca. Przybyliśmy tu na próżno” to fraza zaczerpnięta z Don Carlosa (1787) Friedricha Schillera, która w finale nominowanych do Złotego Lwa podczas MFF w Wenecji Pięknych dni (Les beaux jours d'Aranjuez, 2016) Wima Wendersa poraża niepokojącym liryzmem i melancholią. Nowy Wenders nie jest filmem złym. Nie jest również filmem tak złym, że aż dobrym. Przeniesienie na ekran sztuki Petera Handkego, z którym Wenders miał już okazję współpracować chociażby przy okazji Strachu bramkarza przed jedenastką (Die Angst des Tormannes beim Elfmeter, 1972) czy Nieba nad Berlinem (Der Himmel über Berlin, 1987), można potraktować jako artystowskiego dziwoląga, festiwal pretensji i nudy, jak wieszczy głos światowej krytyki. Można również tworzyć różne kuriozalne porównania, jak chociażby zestawienie Pięknych dni z Empire (1964) Andy'ego Warhola, ośmiogodzinnego statycznego ujęcia jednego z najbardziej rozpoznawalnych wieżowców-symboli w Nowym Jorku. Można i tak... Ale można także dostrzec w produkcji tandemu autorskiego Wenders-Handke geniusz wyprzedzający swoją epokę – casus niedocenionego przez krytykę albumu Transformer (1972) Lou Reeda, z którego pochodzi Perfect Day, utwór otwierający film. I tego zamierzam się trzymać.

Piękne dni to znakomite zdjęcia stałego współpracownika Gaspara Noé Benoîta Debie, muzyka i obsada, w której znaleźli się: Reda Kateb, Sophie Semin, Jens Harzer, sam autor materiałów do scenariusza – Peter Handke w roli kramarzącego się z drabiną i sekatorem w dłoni ogrodnika, oraz druga rola „cameo” z jak zawsze genialnym Nickiem Cavem wykonującym przy fortepianie przepiękny utwór Into My Arms (1997). Pocztówkowe lokacje wyludnionego Paryża z otwierających scen to Wenders, ten eksperymentalny, który po raz kolejny sięga po tak proste i zarazem genialne środki wyrazu, by klamrę spinającą jego podróży postawić już na samy początku; przekazać coś subiektywnie ważnego i jednocześnie nieważnego, w momencie gdzie kończą się wszelkie wątki i domysły puentujące istnienie dwójki wymyślonych i równolegle jakże realnych bohaterów. To nie fikcja, Panie i Panowie – to czyste wyobrażenie.

Opustoszały Paryż z Lou Reedem w tle szybko ustępuje miejsca scenerii romantycznej, sielskiej i delikatnej, jak i pierwszoplanowej nierealnie wyrafinowanej konwersacji między dwójką bohaterów – mężczyzną (Reda Kateb) i kobietą (Sophie Semin). Jest altana. Są i dwa krzesła. Jest i stół. Na stole – dzbanek lemoniady, dwie szklanki i czerwone jabłko, a „pośród ogrodu siedzi ta królewska para”. Bohaterowie dzielą się ze sobą najbardziej intymnymi wspomnieniami i spostrzeżeniami na temat doświadczeń seksualnych, dzieciństwa, różnic między płciami (naprzemiennie z męskiego i kobiecego punktu widzenia) z mniej lub bardziej istotnymi wtrętami tyczącymi się flory i fauny, otaczającego bohaterów piękna upływającego lata. Tymczasem na tyłach altany, w domowym zaciszu, pojawia się on – scenarzysta (Jens Harzer), który wymyśla toczącą się rozmowę, damsko-męską polemikę o wszystkim i o niczym, a może jedynie dokumentuje kłębiące się w jego głowie wspomnienia miłości straty gdzieś na francuskiej prowincji. Jeżeli tak, to jedno jest pewne. Katharsis nie będzie. Piękne dni w Aranjuez dobiegły końca, a scenarzysta przybył tu na próżno...

Wim Wenders zaprasza widza do rzeczywistości, w których nic nie jest oczywiste i jasne na pierwszy rzut oka. Piękne dni to nie film – to materiały do scenariusza. Ale jakiej próby... To nie bohaterowie poszukują scenarzysty. To scenarzysta znad maszyny do pisania wygląda dwójki bohaterów, mężczyzny i kobiety, siebie i utraconej przed laty miłości. Wenders ewidentnie przedkłada rolę pisarza nad reżysera, który wpadł na pomysł, że pisarz próbujący wymyślić historię to idealny pomysł na historię. Odczytywany przez dwójkę bohaterów tekst scenarzysty-Wendersa to bezwstydne i cnotliwe zarazem wyznanie miłości poety do swojej muzy, dogłębnie szczere w swojej gonitwie myśli i skrupulatne w odmierzaniu pogłębiającego się między nimi dystansu – trafiające w próżnie jak widać w wymiarze fabularnym, jak i rzeczywistym. Jaka szkoda.


b a r d z o  d o b r y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz