Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Ghost in the Shell

Fałszywe założenia, czyli „Ghost in the Shell” Ruperta Sandersa.

opis filmu: Policjantka cyborg próbuje odnaleźć niebezpiecznego hakera.

Ghost in the Shell (2017), reż. Rupert Sanders


recenzja: Ghost In The Shell (2017, R. Sanders) to aktorska wersja jednego z najważniejszych anime w historii cyberpunku i czołowych pozycji całego gatunku sci-fi. Reżyser Rupert Sanders, który do tej pory zaliczył garstkę „krótkometrażówek” i średnio udaną produkcję z pogranicza fantasy i mrocznej baśni (Królewna Śnieżka i Łowca [Snow White and the Huntsman, 2012]), porwał się na adaptację giganta, owianej kultem animacji, klasyka Mamoru Oshiiego z 1995 roku. Jego Ghost in the Shell (Kôkaku kidôtai), inspirowany mangą sci-fi stworzoną przez umysł samego Masamunego Shirowa, stał się jednym z bardziej wpływowych obrazów gatunku – animowanych i aktorskich, z fabułą, bez której opus magnum jeszcze-wtedy-braci Wachowskich – Matrix (1999), z pewnością nie byłby tym samym filmem.

Problemów z odbiorem Ghost in the Shell Sandersa jest wiele, ale te koronne leżą w tym, że reżyser sprawia wrażenie osoby, która albo przeleżała pod lodem ostatnie ćwierćwiecze; przespała wszystkie istotne produkcje gatunku począwszy od wspomnianego Matrixa, poprzez Equilibrium (2002) Kurta Wimmera i Prometeusza (Prometheus, 2012) Ridleya Scotta, na Ex Machinie (2015) Alexa Garlanda kończąc, albo postanowiła stworzyć niezrozumiały dla mnie (bo złodziejski) trybut względem gatunku sci-fi. Osobiście skłaniam się ku tej drugiej opcji. Wiadomo, Ghost in the Shell autorstwa Oshiiego też „karmił się” morzem (pop)kulturowego planktonu, został naszpikowany mnóstwem zapożyczeń i odniesień, wystarczy przywołać Łowcę androidów (Blade Runner, 1982. R. Scott) czy Akirę (1988, K. Ôtomo), jednak oglądając jego wersję, dało się odczuć, że mamy do czynienia z czymś nowym, a nie „nowym” – jakby już znanym. I tu dochodzimy do clou sprawy, a mianowicie tego, że cienka bywa linia między umiejętną reinterpretacją a kinofilską kalkomanią. 

Nie sposób pisać o najnowszym filmie Sandersa, nie odwołując się z kolei do innego „pięknie opakowanego” blockbustera – Johna Cartera (2012, A. Stanton). Stanton, podobnie jak Sanders, czerpał garściami z doskonałego, wręcz ikonicznego materiału wyjściowego, ale poległ po całości. Dlaczego? Ponieważ miriady produkcji przed nim te same idee, koncepty węzłowe, jak i sposób realizacji stawały się ciałem, bez żadnej wartości dodanej. Ale co tam... przecież ciemny lud wszystko kupi. Casus Johna Cartera odbija się u Sandersa szerokim echem, a natłok ocierających się o plagiat klisz, zapożyczeń i formalnych prefabrykatów może przyprawić o zawrót głowy. Doświadczając Ghost in the Shell nie sposób uciec od wrażenia, że oglądanie się w przypadku Sandersa na wcześniejsze produkcje jest celem samym w sobie. Poczucie to wzmacnia fakt, że reżyser funduje nam to z pietyzmem, godnym archeologa dotykającego eksponatów sprzed tysięcy lat, co winduje jego film do miana kinofilskiego projektu pobocznego, którego realizacja miałaby swoje uzasadnienie, gdyby stworzona własnym sumptem w zaciszu domowym, a nie z ciężkie miliony hollywoodzkich wytwórni-molochów. 

Ghost in the Shell nie ratują nawet egzystencjalne rozterki centralnej postaci – one-of-a-kind prototypowej i cyborgicznej hybrydy człowieka i robota do zadań specjalnych Major (Scarlett Johansson). Dokopywanie się (dosłownie i w przenośni) do zawartego w tytule „ducha/duszy w pancerzu” irytuje uproszczeniami i (uwaga, wracamy tu do punktu wyjścia) zapożyczeniami, chociażby ze wspomnianej już fenomenalnej (tak na marginesie) Ex Machiny. Film jest wtórny, a przy tym koszmarnie nudny. Scarlett Johansson, jako biały (bardziej komercyjny z założenia) „obsadowy warunek” amerykańskich superprodukcji, jest cieniem samej siebie, a obsadowe multi-kulti bardziej frustruje niż ciekawi swoją różnorodnością. 

Na plus: brudny i odczuwalny klimat cyberpunku, dopieszczona estetyka, lokacje, niesamowite kostiumy i charakteryzacja, przyzwoicie zintegrowany z całością CGI, montaż, niejednoznaczne i hipnotyzujące zdjęcia Jessa Halla i przepiękne partytury tandemu kompozytorskiego Mansell-Balfe, a i zapominałbym – zawarty nie w filmie, a w zwiastunie cover Enjoy The Silence Depeche Mode w wykonaniu Ki:Theory. Mistrzostwo.

Nawet jeżeli nie jesteś psycho-fanem gatunku sci-fi, to już widziałeś Ghost in the Shell, pomimo tego, że być może samego filmu jeszcze nie obejrzałeś. Chociaż z drugiej strony... może twórcy wyszli z założenia, że młoda widownia, w którą być może celują (gdyż w taki jeszcze sposób mogę usprawiedliwić to, co popełnił team Sandersa), musi być widownią niewyrobioną, niczym główna bohaterka grana przez Johansson, z niemal całkowicie wymazaną przeszłością co do wcześniejszych pozycji gatunku. Nawet jeżeli tak jest, to prędzej czy później produkcja obróci się przeciwko jej autorom – kwestia czasu, gdyż zdecydowana większość z odbiorców, jestem o tym głęboko przekonany, z czasem nadrobi zaległości. A wtedy powrócą do Ghost in the Shell i nie znajdą tam niczego, żadnego ducha – jedynie pusty szkielet pancerza.


u j d z i e

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz