Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Lights Out

Ciemnego pokoju trzeba się bać, czyli „Kiedy gasną światła” Davida F. Sandberga.

opis filmu: Kobieta jest nawiedzana przez tajemniczą istotę, która pojawia się po zgaszeniu światła.

Kiedy gasną światła (2016), reż. David F. Sandberg


recenzja: To nie jest kolejny horror dla kretynów, z nawiedzonym domem i uwięzionymi w nim bohaterami o ilorazie inteligencji świnki morskiej, a skromny, bo zaledwie 81-minutowy metraż o uprowadzeniu umysłów, który przywraca wiarę w autokanibalistyczny gatunek i ma spore zadatki na to, aby stać się ponadczasowym klasykiem.

Kiedy gasną światła (Lights Out, 2016) stanowi rozwinięcie krótkometrażowego filmu Davida F. Sandberga, laureata nagrody Fright Meter z 2014 roku, opatrzonego tym samym tytułem co wchodzące do kin poszerzenie. W przypadku pełnometrażowego debiutu Sandberga mniej znaczy więcej. Im płytsza jest nasza wiedza na temat filmu, tym głębiej doświadczamy tego, co płynie do nas z ekranu. Jedyną rzeczą związaną z fabułą, o której widz powinien wiedzieć zanim umości się wygodnie w fotelu kinowym, jest fakt obecności bliżej nieokreślonego bytu, którego fałszywe przywiązanie do Sophie (Maria Bello), matki głównej bohaterki – Rebecci (Teresa Palmer), trafia rykoszetem w jej brata Martina (Gabriel Bateman), a Rebecca wspólnie z obecnym chłopakiem Bretem (Alexander DiPersia) postanawiają przejąć stery, by ratować znerwicowanego bliźniego i wpółobłąkaną matkę.

Reżyser z jednej strony obraca kluczowymi w obrębie gatunku elementami, z drugiej stopniowo podkręca intensywność wydarzeń, kompensując całość humorem (głównie sceny z udziałem DiPersii). Duch wszystkiego co najlepsze w kinie spod znaku „ghost movies” unosi się nad filmem Sandberga, choć oglądając Kiedy gasną światła nie sposób oprzeć się wrażeniu, że sukces wcielony (a może diabeł?) leży w osobie producenta, nie kogo innego jak, ta-daaa... Jamesa Wana. I wszystko jasne.

Fakt faktem na przestrzeni ostatnich lat horror jako gatunek przeżywał straszne chwile. Problem z większością mainstreamowych pozycji leżał nie tyle w błędnych założeniach, epatowaniu do znudzenia techniką „jump scare”, krwawą jatką, co po prostu w braku pomysłu, czego żniwem stawały się kolejno „wypluwane” sequele, z trudem dorównujące i tak nie najlepszemu oryginałowi. Gatunek zaliczał ostatnio więcej spektakularnych upadków aniżeli ekstatycznych wzlotów, które można było wyliczyć na palcach jednej ręki: Babadook (The Babadook, 2014, J. Kent), Coś za mną chodzi (It Follows, 2014, D. R.Mitchell), Bone Tomahawk (2015, S. Craig Zahler), no i może – Wizyta (The Visit, 2015, M. Night Shyamalan). Jednak wchodzący niespełna dwa miesiące po fenomenalnej Obecności 2 (The Conjuring 2: The Enfield Poltergeist, 2016) film Sandberga może napawać optymizmem i stanowić początek nowego rozdania.

Kiedy gasną światła sprawia wrażenie obrazu wykarmionego na grzbiecie zapoczątkowanej przez Wana w 2013 roku filmowej franczyzy. Film sprawdza się tak dobrze, ponieważ od początku do końca jest szczery względem widza, nie próbuje być czymś więcej niż jest w rzeczywistości, nie sili się na „fajerwerki” i tani suspens. W zamian wbija widza w fotel bezpretensjonalnym przekazem, czającą się w głębi mroku niewiadomą, oraz klimatem budowanym na pochodzie statycznych ujęć aniżeli rozedrganym ruchu kamery. I fabuła – z dysfunkcyjną rodziną w tle oraz istotą, która ani myśli odpuścić plus wszystko to, co za sprawą nieprzewidywalności jej działań rozgrywa się na krawędzi ekranu lub poza kadrem – w miarę jak kolejne twisty popychają akcję do przodu zyskuje, roztacza przed widzem pełen wachlarz powodów, dla których warto wyczekiwać finalnego rozwiązania. Bo warto.

Trzeba przyznać, że twórcy mają dryg do tworzenia paranoicznej atmosfery niepokoju, której zasięg wykracza daleko poza medium filmu i mury sali kinowej. Swoista incepcja strachu, której podmiotem stają się widzowie, to tworzywo najwyższej próby, gdyż sam koncept jest na tyle bezpretensjonalny, że możliwy do zaistnienia w rzeczywistości, może nie w formie tak ekstremalnej jak u Sandberga, ale jednak. Nie od dziś wiadomo, że w ciemności wyobraźni płata najróżniejsze figle, nierzadko mrożące krew w żyłach. Jestem niemal pewny, że debiut Sandberga przyczyni się w znacznym stopniu do wzrostu popytu na lampki nocne, UPS-y, race, świece, tudzież inne latarki. 

Kiedy gasną światła to jedno z tych kinowych wydarzeń, które pozostają z widzem jeszcze na długo po napisach końcowych. To film świadomy swoich ograniczeń, lub, jak kto woli – założeń, utrzymany w stylistyce amerykańskich remake'ów bazujących na franczyzie Ju-On, bez niebotycznych aspiracji, które zazwyczaj pozostawiają po sobie jęk zawodu i nic ponad. Fani gatunku powinni być wpiekłowzięci pomysłowym i śmiałym rozwinięciem zapoczątkowanego trzy lata temu konceptu, z finałem, który zamyka usta i otwiera pole do przemyśleń. Tak robi się wielkie kino gatunkowe na miarę czasów, z umiejętnie podanymi wstawkami „jump scare”, które istnieją, ale nie stanowią narzędzia samego w sobie; z niepokojącymi impresjami muzycznymi zamiast tubalnych efektów dźwiękowych, do tego tempo idące w parze z budowanym napięciem (statyka na rzecz dynamiki), ciekawie skreślone dialogi i aktorstwo, do którego nie sposób się przyczepić.

Dopiero co wyszedłem z sali kinowej, a już przebieram nogami, by móc zobaczyć kolejny film, viral, cokolwiek, co wyjdzie w przyszłości spod ręki Davida F. Sandberga. Zdecydowanie polecam, nie tylko fanatykom gatunku. Może nie taki horror martwy, jak słuchy na mieście chodzą...   


r e w e l a c y j n y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz