Oglądamy dwa kolejne filmy z Konkursu Głównego tegorocznego Lubuskiego Lata Filmowego. Bartosz Szarek recenzuje „Excentryków, czyli po słonecznej stronie ulicy”, nagrodzony Srebrnymi Lwami na Festiwalu Filmowym w Gdyni najnowszy film Janusza Majewskiego, oraz „Mamuśkę i innych pomyleńców w rodzinie” Ibolyi Fekete, reżyserki, której „Bolse vita” i „Chico”, odpowiednio w roku 1996 i 2002, zostały nagrodzone Złotym Gronem, główną nagrodę łagowskiego festiwalu. Czyżby historia miała się powtórzyć i w tym roku?
A jazz-band ryczy
(recenzja filmu Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy, 2015, reż. Janusz Majewski)
Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy (2015), reż. Janusz Majewski |
Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy (2015) Janusza Majewskiego, ze składającą się na tytuł poezją Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i słynnego jazzowego standardu, On the Sunny Side of the Street, to poruszająca i zaskakująca słodko-gorzkim humorem opowieść, którego punktem wyjścia staje się osoba pewnego emigranta wojennego, i jazzowego puzonisty zarazem – Fabiana Apanowicza (Maciej Stuhr).
Odwiecznym marzeniem Fabiana było to, żeby życie wyglądało jak hollywoodzki film, i niejako z miejsca, zaraz po przybyciu do prowincjalnego Ciechocinka, postanawia wcielić swoją fantazję w czyn. Wespół w zespół z grupą miejscowych „oryginałów”, jak również muzycznych naturszczyków, zakłada Sunny Side Band, swingująco-jazzującą kapelę, którego sam Apanowicz staje się dyrygentem. Jak na prawdziwy big band przystało, zespół pod batutą Fabiana odnosi ogromny sukces, sypią się propozycje występów, rośnie popularność. Wkrótce na horyzoncie pojawia się ona, obdarzona nieprzeciętną urodą i talentem wokalnym Modesta (Natalia Rybicka), nauczycielka języka angielskiego, której muzyk proponuje, aby ta, wsparta wokalem jego siostry Wandy (Sonia Bohosiewicz), objęła stanowisko głównej solistki nowo założonej orkiestry. Modesta przystaje na propozycję. Niebawem dwójkę osób zaczyna łączyć coś więcej niż wspólna pasja do muzyki i zobowiązania koncertowe.
Swoim filmem Janusz Majewski w sposób powściągliwy formalnie, ale bardzo osobisty, wręcz nostalgiczny, maluje obraz, który w siermiężnych czasach gomułkowskiej odwilży zapewne musiał istnieć w umysłach wielu. Swing, sława i wolność są w Excentrykach... przedstawione jako idée fixe głównego bohatera, który pozytywnym sposobem bycia i graną muzyką stanowi genialne w swojej prostocie antidotum na szarzyznę ówczesnej rzeczywistości. Poprzez to, co sobą reprezentuje Fabian, nieformalnie rzecz jasna, wyraża sprzeciw, nie godzi na zastany porządek rzeczy, ale de facto nic z tym fantem nie robi, bądź nie chce robić. „Władza ma swoją nikczemność, a ja mam swój swing”, mówi Apanowicz w jednej ze scen. Mężczyzna pragnie, by stało się to, co może się stać, a nie stało to, co nie może. Interesuję go przyjaźń, miłość, gra na puzonie i dyrygowania swoim bandem. I choć stara się trzymać z daleka od polityki, swoim bombastycznym sposobem bycia i niejednoznaczną, jak na standardy ówczesnej władzy, rodzajem granej przez siebie muzyki, budzi „zainteresowanie” PRL-owskich służb bezpieczeństwa.
Podobnie jak głównego bohatera Excentryków..., tak i reżysera w mniejszym stopniu (jeżeli w ogóle) interesuje wymiar polityczny swojego filmu. Majewski mówi głosem Fabiana, a Fabian – Majewskiego, rzucając w jednej ze scen, że nie ma historii ani ideologii, a doktryny służą tylko jednemu – zniewoleniu. Twórca C.K. Dezerterzy (1985) to osoba zakochana w muzyce swojej młodości, oddana przyjaźni i zwykłej ludzkiej bezinteresowności. Nawet w obliczu nieuniknionego, postawieni pod murem rozwiązania zespołu i anulowania wszelkich zobowiązań koncertowych, bohaterom nadal chce się chcieć, być razem i grać dla siebie nawzajem i własnej niekrytej przyjemności.
Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy to poprawnie zrealizowany film, choć budzący spore wątpliwości, szczególnie w kwestii głównych postaci, ich teatralnych póz i irytującego deklamatorstwa. Choć należy oddać cesarzowi to, co cesarskie – drugi plan, z Anną Dymną w roli Bayerowej, oklętej i zrzędliwej właścicielki upadającego pensjonatu, oraz Wojciechem Pszoniakiem w roli stroiciela fortepianów i zaciekłego homofoba w jednym – Felicjana Zuppe, budzi najwyższy podziw. Anna Dymna po raz kolejny udowadnia, że jest na tyle wszechstronną aktorką, że bez względu na to, czy przychodzi jej wcielić się w rolę królowej czy też babci klozetowej, w obydwu przypadkach wypada równie przekonująco. Jednak to zaledwie sceny-impresje, smaczki, które dodają filmowi kolorytu, ale nie wnoszą wiele do historii samej w sobie. Całościowo Excentrycy... to film niebywale czarujący, ale nieznośnie wprost anachroniczny w kontekście budowania dramaturgii, jakby wyjęty z innej epoki, i pomimo tego, że traktuje o muzyce, często gubi rytm i tempo. Niemniej jednak warto, dla oryginalnego konceptu i wartości muzyki, tak na marginesie, w fascynujących aranżacjach Wojciecha Karolaka, no i ten drugi plan...
n i e z ł y
Zagraj to jeszcze raz, Berto
(recenzja filmu Mamuśka i inni pomyleńcy w rodzinie, Anyám és más futóbolondok a családból, 2016, reż. Ibolya Fekete)
Mamuśka i inni pomyleńcy w rodzinie (2016), reż. Ibolya Fekete |
„A kiedy umrę, a umrę na pewno, ocal pamięć po mnie...” – żałośnie odśpiewana pieśń przez jednego z niedoszłych absztyfikantów głównej bohaterki najnowszego filmu Ibolyi Fekete, Mamuśka i inni pomyleńcy w rodzinie (Anyám és más futóbolondok a családból, 2015), stanowi klamrę spinająca poszczególne wątki z życia, jak i samo życie, 92-letniej Berty Gardó (Danuta Szaflarska).
Swoją quasi-biograficzną filmową sagą Ibolya Fekete, po niespełna piętnastu latach od powstania ostatniego filmu – Chico (2001), wraca do gry – i to w wielkim stylu. Mamuśka i inni pomyleńcy w rodzinie to rozgrywająca się na dwóch płaszczyznach czasowych historia pewnej węgierskiej rodziny, naznaczonej piętnem konfliktów zbrojnych, waśni i licznych, bo rzekomo dwudziestu siedmiu, przesiedleń, z tytułową mamuśką w centrum wydarzeń – Bertą Gardó (Eszter Ónodi jako Berta-matka). Liczne przeprowadzki, nie zawsze podyktowane wojennymi reperkusjami, często nie najlepszą sytuacją ekonomiczną, a czasami zwykłym widzimisię Berty, która – właśnie – w ciągłej „ucieczce”, a nie mierzeniu się z bardzo trudną i wymagającą rzeczywistością, widziała remedium na wszelkie niepowodzenia, które dotykały ją i jej rodzinę.
Formalnie Mamuśka... przypomina, jest wręcz lustrzanym odbiciem, Obsługiwałem angielskiego króla (Obsluhoval jsem anglického krále, 2006) w reżyserii Jiříego Menzla, z licznymi ekspozycyjnymi wtrętami w stylu Wesa Andersona, w szczególności jego ostatnich dwóch tytułów – Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom (Moonrise Kingdom, 2012) i Grand Budapest Hotel (The Grand Budapest Hotel, 2014). Dodatkowo Fekete komplementuje swój film materiałami archiwalnymi, podanymi w mockumentarnej formie quasi-archiwaliami, z bohaterami, którzy – dosłownie! – wychodzą ze starych fotografii, a nawet zapożycza sceny z innych filmów. Dorzucając do tego jeszcze retrospektywny charakter Mamuśki..., dwupłaszczyznowość czasową, liczne postaci i multiwątkowy charakter dzieła, otrzymujemy film wyjątkowy, nie tyle w kontekście treści, co również formy, a wszystko niebywale spójne i uporządkowane do tego stopnia, że nie sposób pogubić się w tym fabularnym galimatiasie.
„Za każdym razem, kiedy przychodzi mi składać do kupy swoje potłuczone życie, ktoś na nowo wytrąca mi je z rąk” – burczy z ekranu nadworna tułaczka, protagonistka i narratorka Berta. Pomimo licznych nieszczęść, którymi szczodrze obdarowywani się bohaterowie dramatu Fekete, reżyserka nie uderza w lamentacyjne tony względem powracających niczym bumerang narodowych traum, ale – używając typowej dla tragikomedii (a raczej tragifarsy) retoryki – podchodzi do tematu z dużym dystansem, okraszając całość subtelnym humorem i ironią. Reżyserka pozostaje wierna przyjętej przy tworzeniu swoich poprzednich dwóch fabuł – wspomnianego już Chico i Bolse vita (1996) – koncepcji. W typowym dla swojej twórczości stylu szkicuje zmieniające się na przestrzeni lat ideologie i nasiąknięte nimi konstelacje polityczne, jednak w przypadku Mamuśki..., dobiera zdecydowanie jaśniejszy zestaw kolorów.
Ibolya Fekete stworzyła film wyjątkowy, bardzo osobisty, ale z którym można się utożsamiać. Dzieło kompletne, które zniewala perfekcjonizmem, pasją i ogromnym przywiązaniem do szczegółu; do tego nienachalny humor, nieprzeciętna i zniuansowana gra aktorska w wykonaniu Danuty Szaflarskiej, Eszter Ónodi oraz Juli Básti, kolejnej inkarnacji Berty Gardó, i rzecz jasna – historia sam w sobie, która była, jest a która musi przypominać, niczym rozbrzmiewająca jeszcze na długo po seansie treść poetyckiego zaśpiewu jednego z zalotników głównej postaci: „A kiedy umrę, a umrę na pewno, ocal pamięć po mnie...”.
r e w e l a c y j n y
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz