Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

It Comes at Night

Strefy komfortu, czyli „To przychodzi po zmroku” Treya Edwarda Shultsa.

opis filmu: Paul zrobi wszystko, żeby ochronić swoją rodzinę przed nadciągającym, tajemniczym wirusem. Ale jak daleko można się posunąć, by ocalić najbliższych?

To przychodzi po zmroku (2017), reż. Trey Edward Shults


recenzja: Shults. Zapamiętaj to nazwisko, wyryj na czole, zapisz na lodówce, uwiecznij jako zdjęcie i opraw w ramkę. To przychodzi po zmroku (It Comes at Night, 2017), jako follow-up jednej z najbardziej dyskutowanych produkcji ubiegłego sezonu – Krishy, debiutu Shultsa z 2015 roku, utwierdził mnie w przekonaniu, że pomysł i talent to gotowy przepis na prawdziwe arcydzieło. Niewielu jest we współczesnej kinematografii twórców młodych, którzy jednocześnie z taką precyzją i świadomością podchodziliby do filmowego rzemiosła. Shults ma tę moc. 

Paul (Joel Edgerton) jest w stanie poświęcić niemal wszystko, żeby ochronić swoją rodzinę przed siejącym spustoszenie tajemniczym wirusem. Praktycznym przewodnikiem ich sztuki przetrwania staje się opuszczony dom w środku lasu. Reguły postępowania i wartości, jakimi kieruje się Paul są proste i oparte na słowie „nie”: nie zostawiaj otwartych drzwi, nie opuszczaj domu w pojedynkę i przede wszystkim – nie ufaj nikomu poza najbliższymi. Sytuacja komplikuje się, gdy do chatki trafia kolejna rodzina poszukująca schronienia, a główny bohater postanawia nagiąć wynikające z sytuacji twarde zasady i mówi... „tak”.

To przychodzi po zmroku można śmiało zaszufladkować jako horror, minimalistyczny, podany na chłodno, nastawiony na powolne budowanie napięcia i klimatu nakręcającej się spirali nieuniknionego, bez uciekania się do zbędnych efekciarskich chwytów czy epatowania archetypową dla gatunku techniką jump scare. Narastające wokół bohaterów zagrożenie nie leży w samej istocie śmiercionośnego wirusa, ale jego wypadkowej – ultra-samozachowawczym instynkcie przetrwania, „zwichniętym” nieufnością, paranoją i afektem. Shults doskonale panuje nie tyle nad klaustrofobiczną przestrzenią zabitego deskami domu, z pomalowanymi czerwoną farbą drzwiami wyznaczającymi swoiste limes „strefy komfortu” dla zamkniętych w nim rodzin, co aktorami, w szczególności wcielającym się w rolę Paula Joelem Edgertonem. Wąskie korytarze, ograniczony dostęp do światła dziennego, czające się zewsząd cienie gotowe rzucić się na każdego, kto przyświeci w ich kierunku lampą reprezentują stan umysłu Paula: zamknięty, nieprzenikniony, mroczny.

Niepokój w To przychodzi po zmroku wydobywany jest niespiesznie i został osadzony na solidnych fundamentach podejrzliwości co do tego, że każda bez wyjątku osoba może być potencjalnym nosicielem wirusa. Taki postawienie sprawy powoduje, że interakcje, w które wchodzą bohaterowie horroru Shultsa, jak i sam finał – stają się kompletnie nieprzewidywalne.

Podobnie jak w Krishy Shults dla wzmocnienia efektu bawi się formatem obrazu. Podczas scen koszmarów, które notorycznie nawiedzają Travisa (Kelvin Harrison Jr.), syna Paula, obraz nieznacznie ulega zawężeniu. Kiedy punkt kulminacyjny filmu zaczyna potęgować grozę nieuniknionego, a fantasmagoryczne sny powoli acz skutecznie zaczynają wdzierać się do fabularnej rzeczywistości, obraz zawęża się jeszcze bardziej. Ten drobny i być może dla wielu niezauważalny zabieg formalny niesie za sobą potężny efekt psychologiczny, znacząco wpływając na odbiór filmu.

Obecnie, kiedy tak wielu twórców kina gatunkowego stawia na bombastyczność swoich produkcji, miło jest doświadczyć obrazu cierpliwego. Spokojne tempo To przychodzi po zmroku działa na korzyść klimatu i powoduje, że widz tym pełniej doświadcza obrazów płynących z ekranu, ma czas na oddech i zastanowienie, zauważa kipiące pod fabularną powierzchnią detale i meta-treści. Oby więcej takiego kina. Brawo.


r e w e l a c j a

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz