Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

sobota, 15 lipca 2017

En man som heter Ove

Idioci?, czyli „Mężczyzna imieniem Ove” Hannesa Holma.

opis filmu: Stetryczały sześćdziesięciolatek nie może pogodzić się ze śmiercią żony. Pojawienie się nowych sąsiadów wywraca jego świat do góry nogami.

Mężczyzna imieniem Ove (2015), reż. Hannes Holm


recenzja: Na wstępie krótkie ostrzeżenie. Entuzjazm, z jakim twórcy Mężczyzny imieniem Ove (En man som heter Ove, 2015) wpływają na przestrzeń rzeczywistą i diegetyczną debiutującego na ekranach polskich kin filmu Hannesa Holma jest wysoce zaraźliwy. Zatem niespecjalnie zdziwił mnie fakt, że adaptacja bestsellerowej powieści pióra Fredrika Backmana o tym samym tytule tak precyzyjnie trafiła w gusta zarówno masowego odbiorcy, jak i światowej krytyki. Sztandarowy przykład tzw. „kina środka” można by rzec, w którym optymizm reżysera (choć poważnych tematów jest tu cała masa) z każdym kolejnym kadrem, podanym niespiesznie, wręcz leniwie, ale systematycznie, zaczyna udzielać się widzowi, by finalnie rzucić na kolana wspaniałą i ciepłą, wzruszającą i zabawną i, co najistotniejsze, podnoszącą na duchu historią, idealnie wprost skrojoną pod oscarowe plebiscyty.

Nie sposób pozostać obojętnym wobec postaci tytułowego Ove (Rolf Lassgård) – na pierwszy rzut oka gbura i chama, osoby zadufanej w sobie, przekonanej o swojej wyjątkowości i wyższości względem innych, zagorzałego mizantropa i, co znamienne dla całości filmu Holma, zafiksowanego na punkcie prawa i porządku, które z zacięciem godnym pięcioboisty wciela w życie lokalnej społeczności – czy to się komuś podoba, czy nie. Jakże mylne może być pierwsze wrażenie. Im więcej fabularnych retrospekcji dostajemy z rąk reżysera, tym bardziej zaczynamy Ovego rozumieć, tłumaczyć sobie jego apodyktyczne usposobienie i niechęć pomocy innym, co w bardzo szybkim tempie przeobraża się w sympatię, szacunek, a nawet uznanie względem umęczonego bohatera.

Zanim tak się jednak stanie widz będzie zmuszony odczuć na własnej skórze to, czego na co dzień doświadcza osiedlowa społeczność i zarazem przeżyć autodestrukcyjny horror z Ovem w roli głównej. Pogrążony w depresji po śmierci ukochanej żony Sonji (zjawiskowa Ida Engvoll), na dodatek niedawno zwolniony z pracy, osamotniony bohater stwierdza, że już nic go nie trzyma na tym łez padole i postanawia odebrać sobie życie. Za niepowodzenie pierwszej próby samobójczej „obwinić” można szwedzko-perską rodzinę – fajtłapowatego Patricka (Tobias Almborg) i ciężarną Parvaneh (Bahar Pars) oraz dwójkę ich dzieci, „jak na złość” wprowadzających się do domu naprzeciwko stetryczałego sześćdziesięciolatka. Kolejna próba zostaje storpedowana przez pewną dziennikarkę, chcącą napisać wzmiankę do gazety o tym jak to pewien staruszek (Ove) uratował przed niechybną śmiercią pewnego młodego epileptyka. Dalej – udaremniona przez byłego ucznia Sonji... Nie można żyć – nie można umrzeć. Istny horror. Co więc robić? Nie pozostaje nic innego, jak tylko z niewielką pomocą ludzi dobrej woli odmienić swój los.   

Historii o mniej lub bardzie cudownych wewnętrznych przemianach bohaterów kino widziało już co niemiara. Na osobistego anioła stróża i inicjatorkę metamorfozy Ovego wyrasta ciężarna Parvaneh, która na nowo rozbudza w staruszku skrywane pod gruba warstwą straty oraz żalu po stracie uczucia, ale i energię do czynienie dobra. Z czasem zaprzyjaźniają się ze sobą, idąc dalej, Ove zaczyna traktować rodzinę Parvaneh jak swoją własną i wygrywa...

Holm błyskotliwie żeni ze sobą gatunki komedii i dramatu, nie zapominając jednocześnie o stronie wizualnej filmu i kreacjach aktorskich. Co tu dużo pisać, wszystko w Mężczyźnie imieniem Ove, jak na wzorcowe kino „ku pokrzepieniu serc” przystało, zostało zmanipulowane i wyreżyserowane w taki sposób, by porwać widownie, jednocześnie rozbawić, oburzyć i wycisnąć łzę. I w tym aspekcie film sprawdza się nad wyraz dobrze. To, co u mniej wprawnego twórcy mogłoby przerodzić się w ociekający łzami melodramat, u Holma koi, stanowi skuteczną, choć polaną popkulturowym lukrem odtrutkę na toksyny obecnych czasów; miód lany na schorowane brakiem tolerancji i zwykłej ludzkiej przyzwoitości serca. Chwilo trwaj – choćby na czas seansu... 


b a r d z o  d o b r y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz