Idioci?, czyli „Mężczyzna imieniem Ove” Hannesa Holma.
opis filmu: Stetryczały sześćdziesięciolatek nie może pogodzić się ze śmiercią żony. Pojawienie się nowych sąsiadów wywraca jego świat do góry nogami.
Mężczyzna imieniem Ove (2015), reż. Hannes Holm |
recenzja: Na wstępie krótkie ostrzeżenie. Entuzjazm, z jakim twórcy Mężczyzny imieniem Ove (En man som heter Ove, 2015) wpływają na przestrzeń rzeczywistą i diegetyczną debiutującego na ekranach polskich kin filmu Hannesa Holma jest wysoce zaraźliwy. Zatem niespecjalnie zdziwił mnie fakt, że adaptacja bestsellerowej powieści pióra Fredrika Backmana o tym samym tytule tak precyzyjnie trafiła w gusta zarówno masowego odbiorcy, jak i światowej krytyki. Sztandarowy przykład tzw. „kina środka” można by rzec, w którym optymizm reżysera (choć poważnych tematów jest tu cała masa) z każdym kolejnym kadrem, podanym niespiesznie, wręcz leniwie, ale systematycznie, zaczyna udzielać się widzowi, by finalnie rzucić na kolana wspaniałą i ciepłą, wzruszającą i zabawną i, co najistotniejsze, podnoszącą na duchu historią, idealnie wprost skrojoną pod oscarowe plebiscyty.
Nie sposób pozostać obojętnym wobec postaci tytułowego Ove (Rolf Lassgård) – na pierwszy rzut oka gbura i chama, osoby zadufanej w sobie, przekonanej o swojej wyjątkowości i wyższości względem innych, zagorzałego mizantropa i, co znamienne dla całości filmu Holma, zafiksowanego na punkcie prawa i porządku, które z zacięciem godnym pięcioboisty wciela w życie lokalnej społeczności – czy to się komuś podoba, czy nie. Jakże mylne może być pierwsze wrażenie. Im więcej fabularnych retrospekcji dostajemy z rąk reżysera, tym bardziej zaczynamy Ovego rozumieć, tłumaczyć sobie jego apodyktyczne usposobienie i niechęć pomocy innym, co w bardzo szybkim tempie przeobraża się w sympatię, szacunek, a nawet uznanie względem umęczonego bohatera.
Zanim tak się jednak stanie widz będzie zmuszony odczuć na własnej skórze to, czego na co dzień doświadcza osiedlowa społeczność i zarazem przeżyć autodestrukcyjny horror z Ovem w roli głównej. Pogrążony w depresji po śmierci ukochanej żony Sonji (zjawiskowa Ida Engvoll), na dodatek niedawno zwolniony z pracy, osamotniony bohater stwierdza, że już nic go nie trzyma na tym łez padole i postanawia odebrać sobie życie. Za niepowodzenie pierwszej próby samobójczej „obwinić” można szwedzko-perską rodzinę – fajtłapowatego Patricka (Tobias Almborg) i ciężarną Parvaneh (Bahar Pars) oraz dwójkę ich dzieci, „jak na złość” wprowadzających się do domu naprzeciwko stetryczałego sześćdziesięciolatka. Kolejna próba zostaje storpedowana przez pewną dziennikarkę, chcącą napisać wzmiankę do gazety o tym jak to pewien staruszek (Ove) uratował przed niechybną śmiercią pewnego młodego epileptyka. Dalej – udaremniona przez byłego ucznia Sonji... Nie można żyć – nie można umrzeć. Istny horror. Co więc robić? Nie pozostaje nic innego, jak tylko z niewielką pomocą ludzi dobrej woli odmienić swój los.
Historii o mniej lub bardzie cudownych wewnętrznych przemianach bohaterów kino widziało już co niemiara. Na osobistego anioła stróża i inicjatorkę metamorfozy Ovego wyrasta ciężarna Parvaneh, która na nowo rozbudza w staruszku skrywane pod gruba warstwą straty oraz żalu po stracie uczucia, ale i energię do czynienie dobra. Z czasem zaprzyjaźniają się ze sobą, idąc dalej, Ove zaczyna traktować rodzinę Parvaneh jak swoją własną i wygrywa...
Holm błyskotliwie żeni ze sobą gatunki komedii i dramatu, nie zapominając jednocześnie o stronie wizualnej filmu i kreacjach aktorskich. Co tu dużo pisać, wszystko w Mężczyźnie imieniem Ove, jak na wzorcowe kino „ku pokrzepieniu serc” przystało, zostało zmanipulowane i wyreżyserowane w taki sposób, by porwać widownie, jednocześnie rozbawić, oburzyć i wycisnąć łzę. I w tym aspekcie film sprawdza się nad wyraz dobrze. To, co u mniej wprawnego twórcy mogłoby przerodzić się w ociekający łzami melodramat, u Holma koi, stanowi skuteczną, choć polaną popkulturowym lukrem odtrutkę na toksyny obecnych czasów; miód lany na schorowane brakiem tolerancji i zwykłej ludzkiej przyzwoitości serca. Chwilo trwaj – choćby na czas seansu...
b a r d z o d o b r y
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz