Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

sobota, 19 listopada 2016

The Light Between Oceans

Poślubić latarnika, czyli „Światło między oceanami” Dereka Cianfrance'a.

opis filmu: Latarnik i jego żona żyjący u wybrzeży Zachodniej Australii, wychowują dziecko, które uratowali z dryfującej łodzi.

Światło między oceanami (2016), reż. Derek Cianfrance


recenzja: „Pragnę poślubić latarnika i żyć w sąsiedztwie fal”, śpiewała w okresie rodzącej się kontrkultury Erika Eigan, której utwór Lighthouse keeper miał szczęście przyozdobić ścieżkę dźwiękową Mechanicznej pomarańczy (A Clockwork Orange, 1971) Stanleya Kubricka. I choć Derek Cianfrance Stanleyem Kubrickiem nie jest, i nigdy nie będzie, to łącząc treść utworu z życiowymi wyborami głównej bohaterki Świateł między oceanami (The Light Between Oceans, 2016), Isabel (Alicia Vikander), aż ciśnie się na usta jedno: „kobieto, nie rób tego”.

Toma Sherbourne'a (Michael Fassbender) poznajemy już jako weterana wojennego, który, po wypełnionej służbie na froncie Wielkiej Wojny, przyjmuje posadę latarnika na wyspie Janus u wybrzeży Australii. Posągowa sylwetka, zaciśnięta szczęka i nawiedzone spojrzenie nie pozostawiają złudzeń co do bagażu własnych doświadczeń, natomiast co do szczegółów – trzeba je brać z całym niewiadomym bogactwem inwentarza. Jedyną rzeczą, jakiej pragnie Tom, jest ucieczka od ludzi i życie w izolacji. A więc staje się. Nowy latarnik pędzi żywot samotnik, który początkowo ewidentnie mu służy; targające wyspą wiatry korespondują z demonami przeszłości, surowe  panoramy – koją umysł. Wyspa, na której sam z własnej nieprzymuszonej woli się znalazł, to idealne siedlisko do emocjonalnego samobiczowania, powolnego obmywania się z poczucia winy, ale i krzywd, których rzekomo dopuścił się na froncie walk. Jednak pojawienie się na horyzoncie podmiotu lirycznego utworu Eriki Eigan, Isabel Graysmark, osoby o pogodnym i bezpośrednim usposobieniu, swoistej antytezy tego, co reprezentuje sobą posępny latarnik, stanie się zapowiedzią problemów, które z każdym kolejnym dniem zaczną przybierać na sile. Początkowo nic nie zapowiada kłopotów. Zaloty w pełni, miłość kwitnie, sielanka trwa. Isabel chce poślubić latarnika, latarnik – Isabel. W końcu staje się to, co stać się miało – Isabel i Tom stają na ślubnym kobiercu. Punktem zwrotnym w życiu świeżo upieczonego małżeństwa staje się seria poronień Isabel i to, co następuje później: bezradność, złość, ból, frustracja, poczucie winy, pustka, które, niczym kolejno pojawiające się w głowie głównej bohaterki fale, raz po raz rozbijają się o wyspę ich związku.

W Świetle między oceanami najbardziej irytują nie gliniana podstawa filmu, żywcem wyjęta z tanich romansideł Mills & Boon, niepoważne twisty i cała masa nieprawdopodobieństw, plany totalne spod znaku National Geographic rozrzucone na osi fabuły bez wyraźnie dobranego klucza i ciągłe, niezmordowane, raz po raz uderzające w emfatyczne tony partytury Alexandre'a Desplata, ale nieznośna i nudna jak flaki z olejem epistolarna forma dramatu – przesadnie uwznioślona, nawet jeżeli podana w formie elips – która staje się przysłowiowym gwoździem do trumny całości filmu Cianfrance'a.

Co więcej, poczucie osamotnienia wyrażone w topografii wyspy u twórcy Drugiego oblicza (The Place Beyond the Pines, 2012) zostało pozbawione jakiejkolwiek kierunkowości. Ciężko określić, gdzie znajduje się latarnia względem wyspy ani wyspa względem stałego lądu, a długie ujęcia zamiast ułatwiać orientację w terenie, jeszcze bardzie komplikują sprawę. U Cianfrance'a rzadko kiedy to, co widzimy oczami bohaterów stanowi o perspektywie, z której mogliby urzeczywistnić to, co w danej chwili poddają ocenie. Do tego męczące pocztówkowe ujęcia – zawsze w niezmiennym układzie: roziskrzone słońce centralnie w kadrze, roztańczony w mniej lub bardziej ekstatycznych pląsach ocean, ciemne, złowrogie niebo powyżej. Nuda.

Mimo wszystko kino Cianfrance'a nadal sprawdza się jako kino dylematów moralnych i ludzkich postaw, traktujące o przekraczaniu granic i ponoszeniu konsekwencji, w którym konflikty dramatyczne, stopniowo i rzeczowo, ulegają rozrzedzeniu na filmowej osi czasu. Natomiast dla mnie osobiście clou sprawy leży w tym, ile reżysera z pamiętnego Blue Valentine (2010) pozostało jeszcze w tym ze Świateł między oceanami? W moim odczuciu mniej więcej tyle, ile Fassbendera w Fassbenderze ze Wstydu (Shame, 2011) Steve'a McQueen'a i Prometeuszu (Prometheus, 2012, R. Scott) lub Vikander w Vikander z Ex Machiny (2015) Alexa Garlanda czy Son of a Gun (2014, J. Avery). Stosunkowo niewiele...

Światło między oceanami traktuję jako wypadek przy pracy. Reżyserowi wybaczam, a film puszczam w niepamięć. Idąc za słowami spisanymi przez Dereka Cianfrance'a, w równym stopniu osoby odpowiedzialnej za film, co jego scenariusz: „wybaczać powinno się od razu, nienawidzić czegoś każdego kolejnego dnia – to musiałoby być męczące”.

Nie polecam, ale i nie odradzam.


u j d z i e

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz