Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

The Light Between Oceans

Poślubić latarnika, czyli „Światło między oceanami” Dereka Cianfrance'a.

opis filmu: Latarnik i jego żona żyjący u wybrzeży Zachodniej Australii, wychowują dziecko, które uratowali z dryfującej łodzi.

Światło między oceanami (2016), reż. Derek Cianfrance


recenzja: „Pragnę poślubić latarnika i żyć w sąsiedztwie fal”, śpiewała w okresie rodzącej się kontrkultury Erika Eigan, której utwór Lighthouse keeper miał szczęście przyozdobić ścieżkę dźwiękową Mechanicznej pomarańczy (A Clockwork Orange, 1971) Stanleya Kubricka. I choć Derek Cianfrance Stanleyem Kubrickiem nie jest, i nigdy nie będzie, to łącząc treść utworu z życiowymi wyborami głównej bohaterki Świateł między oceanami (The Light Between Oceans, 2016), Isabel (Alicia Vikander), aż ciśnie się na usta jedno: „kobieto, nie rób tego”.

Toma Sherbourne'a (Michael Fassbender) poznajemy już jako weterana wojennego, który, po wypełnionej służbie na froncie Wielkiej Wojny, przyjmuje posadę latarnika na wyspie Janus u wybrzeży Australii. Posągowa sylwetka, zaciśnięta szczęka i nawiedzone spojrzenie nie pozostawiają złudzeń co do bagażu własnych doświadczeń, natomiast co do szczegółów – trzeba je brać z całym niewiadomym bogactwem inwentarza. Jedyną rzeczą, jakiej pragnie Tom, jest ucieczka od ludzi i życie w izolacji. A więc staje się. Nowy latarnik pędzi żywot samotnik, który początkowo ewidentnie mu służy; targające wyspą wiatry korespondują z demonami przeszłości, surowe  panoramy – koją umysł. Wyspa, na której sam z własnej nieprzymuszonej woli się znalazł, to idealne siedlisko do emocjonalnego samobiczowania, powolnego obmywania się z poczucia winy, ale i krzywd, których rzekomo dopuścił się na froncie walk. Jednak pojawienie się na horyzoncie podmiotu lirycznego utworu Eriki Eigan, Isabel Graysmark, osoby o pogodnym i bezpośrednim usposobieniu, swoistej antytezy tego, co reprezentuje sobą posępny latarnik, stanie się zapowiedzią problemów, które z każdym kolejnym dniem zaczną przybierać na sile. Początkowo nic nie zapowiada kłopotów. Zaloty w pełni, miłość kwitnie, sielanka trwa. Isabel chce poślubić latarnika, latarnik – Isabel. W końcu staje się to, co stać się miało – Isabel i Tom stają na ślubnym kobiercu. Punktem zwrotnym w życiu świeżo upieczonego małżeństwa staje się seria poronień Isabel i to, co następuje później: bezradność, złość, ból, frustracja, poczucie winy, pustka, które, niczym kolejno pojawiające się w głowie głównej bohaterki fale, raz po raz rozbijają się o wyspę ich związku.

W Świetle między oceanami najbardziej irytują nie gliniana podstawa filmu, żywcem wyjęta z tanich romansideł Mills & Boon, niepoważne twisty i cała masa nieprawdopodobieństw, plany totalne spod znaku National Geographic rozrzucone na osi fabuły bez wyraźnie dobranego klucza i ciągłe, niezmordowane, raz po raz uderzające w emfatyczne tony partytury Alexandre'a Desplata, ale nieznośna i nudna jak flaki z olejem epistolarna forma dramatu – przesadnie uwznioślona, nawet jeżeli podana w formie elips – która staje się przysłowiowym gwoździem do trumny całości filmu Cianfrance'a.

Co więcej, poczucie osamotnienia wyrażone w topografii wyspy u twórcy Drugiego oblicza (The Place Beyond the Pines, 2012) zostało pozbawione jakiejkolwiek kierunkowości. Ciężko określić, gdzie znajduje się latarnia względem wyspy ani wyspa względem stałego lądu, a długie ujęcia zamiast ułatwiać orientację w terenie, jeszcze bardzie komplikują sprawę. U Cianfrance'a rzadko kiedy to, co widzimy oczami bohaterów stanowi o perspektywie, z której mogliby urzeczywistnić to, co w danej chwili poddają ocenie. Do tego męczące pocztówkowe ujęcia – zawsze w niezmiennym układzie: roziskrzone słońce centralnie w kadrze, roztańczony w mniej lub bardziej ekstatycznych pląsach ocean, ciemne, złowrogie niebo powyżej. Nuda.

Mimo wszystko kino Cianfrance'a nadal sprawdza się jako kino dylematów moralnych i ludzkich postaw, traktujące o przekraczaniu granic i ponoszeniu konsekwencji, w którym konflikty dramatyczne, stopniowo i rzeczowo, ulegają rozrzedzeniu na filmowej osi czasu. Natomiast dla mnie osobiście clou sprawy leży w tym, ile reżysera z pamiętnego Blue Valentine (2010) pozostało jeszcze w tym ze Świateł między oceanami? W moim odczuciu mniej więcej tyle, ile Fassbendera w Fassbenderze ze Wstydu (Shame, 2011) Steve'a McQueen'a i Prometeuszu (Prometheus, 2012, R. Scott) lub Vikander w Vikander z Ex Machiny (2015) Alexa Garlanda czy Son of a Gun (2014, J. Avery). Stosunkowo niewiele...

Światło między oceanami traktuję jako wypadek przy pracy. Reżyserowi wybaczam, a film puszczam w niepamięć. Idąc za słowami spisanymi przez Dereka Cianfrance'a, w równym stopniu osoby odpowiedzialnej za film, co jego scenariusz: „wybaczać powinno się od razu, nienawidzić czegoś każdego kolejnego dnia – to musiałoby być męczące”.

Nie polecam, ale i nie odradzam.


u j d z i e

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz