Matki, śmiertelnicy i piersi, czyli „O matko! Umrę...” Xaviera Serona.
opis filmu: 37-letni hipochondryk Michel jest niespełnionym aktorem, którego życie zmierza donikąd. Pracuje w sklepie z AGD ze swoim jedynym przyjacielem, Derekiem. W wolnym czasie życie Michela toczy się wokół dwóch silnych kobiet – dziewczyny Aurelie i jego matki Monique, która wykorzystując swoją chorobę, manipuluje synem. Każda z nich chce zawładnąć życiem Michela, który sam próbuje walczyć ze swoimi chorymi lękami.
O matko! Umrę... (2015), reż. Xavier Seron |
recenzja: O matko! Umrę... (Je me tue à le dire, 2015), pełnometrażowy debiut Xaviera Serona, to edypiczny komediodramat z bohaterami zawieszonymi między kowadłem życia a młotem śmierci, z których na pierwszy plan wysuwa się Michel Peneud (Jean-Jacques Rausin), żyjący za dnia na dzień 37-letni hipochondryk, „przeżuwający” swój optymistyczny pesymizm życiowy i dysfunkcyjne relacje z umierająca na raka piersi matką. Zarówno Michel, jak i jego terminalnie chora matka Monique (Myriam Boyer), to osoby odczuwające silny lęk przed umieraniem, jednak sposób, w jaki podchodzą do tematu swojej śmiertelności to zupełnie dwa odrębne światy.
Zamiast poddawać się narastającej depresji Monique stara się celebrować życie, lub jak kto woli, odchorowywać zbliżającą się śmierć, co w jej przypadku przybiera formę nieustannego upijania się winem musującym i pełnienia roli matki Monique od bezpańskich kotów. Michel z kolei to facet w totalnej rozsypce, niespełniony aktor dzielący swoje obowiązki zawodowe ze swoim przyjacielem Derekiem (Serge Riaboukine), tak jak i on, pracownikiem sklepu z artykułami gospodarstwa domowego. Michel to osoba z problemami zataczająca się od krawężnika bycia odpowiedzialnym za swoją umierającą matkę (od której jest totalnie zależny), do muru tanatycznych lęków związanych ze swoim własnym końcem. Jakby tego było mało nie najlepsza już kondycja psychiczna Michela ulega dalszemu rozpadowi w momencie rzekomego wykrycia w swojej piersi guza. Hipochondria Michela wrzuca piąty bieg i na nic lekarskie zapewniania, że są to jedynie łagodne zaburzenia procesów poznawczych, gdyż jest on dogłębnie przekonany, że, o matko!, umrze...
Film Serona należy postrzegać przez pryzmat osobliwego eksperymentu formalnego, wypranych z życia skeczy, sytuacyjnych pocisków wystrzelonych z wielkim hukiem już w pierwszym akcie, które nie zmieniają zasadniczo fabularnej trajektorii aż do wiadomego końca. Już pierwsze spotkanie z bohaterem filmu Serona próbującego wydostać się główką na świat, następnie ssącego pierś swojej matki plus to, co następuje w obrębie tej samej sekwencji scen a co można jedynie opisać jako, dosłownie, skok-scenkę od kołyski aż po grób i z powrotem, gdyż w kolejnym ujęciu widzimy głównego bohatera leżącego w trumnie jako żywego testera ostatniego miejsca spoczynku swojej matki rodzicielki.
Osobliwy komizm sytuacyjny zawarty w O matko! Umrę... na pewno podzieli widownię, ponieważ powstał po to, by podzielić widownię. Stawiane przez Serona w jednym rzędzie nawiązania do ikonografii religijnej, osobliwej fascynacji cielesnością i seksem oraz obarczenie swoich bohaterów swoistym heideggerowskim pędem ku śmierci, nie znajdą akceptacji u każdego odbiorcy. Z drugiej strony nie można brać prezentowanych przez reżysera tez na poważnie, gdyż sam film (pomimo obranej przez reżysera tematyki) do najpoważniejszych nie należy. Rozdźwięk między jednym a drugim jednych zniesmaczy, innych z kolei rozbawi absurdem świat przedstawionego, po którym stąpają śmiertelnicy Serona. Natomiast to, co powinno połączyć wszystkich, to melancholia głównego bohatera płynąca z przepięknych, hipnotyzujących i monochromatycznych kadrów Oliviera Boonjinga, które sprawiają, że przyziemność Michela staje się czymś więcej niż jest w rzeczywistość – doznaniem niemal operowym.
O matko! Umrę... to gorzka acz zaprawiona szampańskim humorem opowieść o smutku wynikającym z ludzkiej śmiertelności. I podtrzymuję swoje stanowisko z recenzji zwiastuna, że film Serona nie jest filmem roszczącym sobie przesadnych pretensji do monopolu na prawdę absolutną i zbawianie świata. To obraz wypełniony pomyleńcami, jakby wyjętymi wprost z muzeum osobliwości samego Marka Koterskiego, z natłokiem ich pseudo-problemów, które nierzadko urastają do rangi spędzającego sen z powiek koszmaru.
Reżyser stworzył film lekki, bezpretensjonalny i mimo grobowej tematyki – bardzo życiowy. A więc nie pozostaje mi nic innego jak tylko polecać i życzyć sobie, jak i wszystkim kinomanom, więcej tego typu przyjemności filmowych zanim człowiek, o matko!, umrze...
bardzo dobry
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz