Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Jupiter Ascending

Mesjanizm klozetowy, czyli „Jupiter: Intronizacja” Andy'ego i Lany Wachowskich.

zarys fabuły: Genetycznie zmodyfikowany były łowca przybywa na Ziemię, by odnaleźć młodą dziewczynę, której przeznaczone jest niezwykłe dziedzictwo.

„Jupiter: Intronizacja” (2015), reż. Andy i Lana Wachowscy


maxi-recenzja: Rodzeństwo Wachowskich od zawsze miało dryg do tworzenia chwytliwych fabuł z intelektualnym zapleczem. Każdym tworzonym na potrzeby mas hitem sięgali gwiazd, zupełnie od niechcenia, jakby sięgali po kolejne jabłko ze stołu. Za każdym kolejnym boxoffice’owym przebojem stało coś więcej – myśl, idea, szeroko pojęty uniwersalizm, „strzelające niebieskie jądro” – opakowane w nęcący popkulturowy papier jako kręgosłup znanego, choć innego, konwencjonalnego, ale idiosynkratycznego świata, od którego widz nie mógł się uwolnić, a do którego powracał, jeżeli nie namacalnie, to rozpamiętując. Tak było w przypadku „Matrixa” (1999) i kolejnych dwóch odsłon jako wypadkowych nieprawdopodobnego sukcesu części pierwszej.

Nietzscheańska cykliczność, nihilizm, pustka jako forma i forma jako pustka, cyberpunk, multum odniesień filozoficznych, historiozoficznych i religijnych podanych w sposób kanciasty, brudny i brukowy, to wszystko równoważone niebywałym dystansem, swadą i zawoalowanym humorem, rozbuchaną, strzelistą estetyką, jaką Wachowscy obrali dla swoich pierwszych filmów, w sposób dogłębny działały na wyobraźnię widza. Kino ideologiczne – choć filozofujące młotem i siekierą – iskrzące się bombastyczną formą, naginające konwencje, dla zwykłej podniety, to znowu raniące umysł i duszę drzazgami trywialnego doktrynerstwa i falsyfikacji. Jednak mimo całego galimatiasu i pomieszania pojęć dało się odczuć, że gdzieś w tym szaleństwie jest metoda. Typowo amerykański trend epatowania jednostkowością, popkulturowym mesjanizmem, wiarą, że pojawi się ten On, pomazańczy Supergwiazdor, który odmieni obliczę światów. To plus wartość dodana, czyli nowinki techniczne i stojąca za nimi myśl od zawsze cechowały twórczość Wachowskich: trylogia Matrix (1999-2003) i zbawiciel bożych światów Neo, „V jak vendetta” (2005), gdzie Wachowscy majstrowali przy scenariuszu, i powstańczy Anonymous V stylizujący się na Guya Fawkesa (Hugo Weaving), cukierkowy „Speed Racer” (2008) i tajemniczy Racer X (Matthew Fox).

Następnie dłuższa przerwa i enigmatyczne opus magnum tandemu Wachowscy-Tykwer – Atlas chmur” (2012) – ciężkostrawne i mocno przeintelektualizowane opracowanie fundamentalnej zagadki bytu, miało stanowić odejście od sprawdzonej wcześniej formuły produkcji kolejnych „akcyjniaków” z przesłaniem i skupienie się na bardziej dramatycznych, typowo „ambitnych” produkcjach pozbawionych – z założenia – efektu „wow”. Oczekiwana przez wszystkich odmiana okazała się jedynie zwykłym skokiem w bok, jednorazową przygodą, nie kompasem na najbliższe lata.

„Jupiter: Intronizacja” (2015) to powrót do zgranej formuły z trylogii Matrix; filmowy kolos wygrzany akcją, spektakularnymi efektami specjalnymi, nadętymi sekwencjami walk, pościgów i walących się w posadach światów; chłodzony cyber- i steampunkiem, teksturalnie campowym stylem, neobarokiem wszystkiego i złym aktorstwem. Mamy więc dziewczynę z nikąd – sprzątaczkę klozetową Jupiter Jones (Mila Kunis) – która niczym Elza z afrykańskiego buszu Jennifer „Katniss Everdeen” Lawrence zostanie postawiona pod murem i jako tzw. „dziewczyna z przeznaczeniem”, reinkarnowana księżniczka z kosmosu, ręka w rękę z pierwszej klasy protektorem-zabójcą, pół-wilkiem, pół-albinosem z objechanymi butami wywracającymi do góry nogami grawitacyjny porządek rzeczy, stanie – chcąc nie chcąc – do walki nie tyle o tron jako dziedzictwo potężnego rodu Abrasax, co o swoje życie i los rodziny.

Najnowszy film Wachowskich razi trywialnością, jest nietrafiony i fabularnie chaotyczny. Przez niemal dwie godziny trwania filmu nie byłem w stanie wytłumaczyć sobie, o co tak naprawdę toczy się walka. Czy o tron i dziedzictwo Jupiter? Międzygalaktyczny spokój i prosperity? A może o odrodzenie i awans militarny Caine’a Wise’a (Channing Tatum) opiekuna „Jej Wysokości” Jupiter Jones. W dodatku niezgrabne aktorstwo, brak chemii na linii Kunis-Tatum i ordynarne dialogi, to wszystko powoduje, że seans staje się nieznośny, płaski, bardzo campowy (w złego tego słowa znaczeniu). Co więcej, natłok zdarzeń, przewijające się bez końca i od nowa sekwencje pościgów, strzelanin i mordobicia z czasem tracą na sile rażenia – nużą, otumaniają, męczą.

„Jupiter: Intronizacja” to film, w którym brednia brednią pogania. Film ratują jedynie świetnie dopracowane panoramy kosmicznych otchłani, pozaziemskie floty i majestat mamucich miast-matek. Natomiast sceny akcji z kawalkadą rozpikselowanych antybohaterów – znikające stworki na wzór E.T. Spilberga, wielkie zmutowane jaszczurki oraz roboty w stylu droida C-3PO z Gwiezdnych Wojen – bardziej śmieszą niż straszą. Całość jest jakby wyprana z emocji, sprawia wrażenie happeningu zrobionego dla tzw. „jaj”. Tyle, że tych „jaj” jakoś tak mało… Rozrywkowo film prezentuje się nienajlepiej. Film w równym stopniu bawi, co irytuje. Najnowszy twór Wachowskich można postawić w jednym rzędzie z takimi „gigantami” gatunku jak: „Pluto Nash” (2002) Underwooda, „Bitwa o Ziemię”(2000) Christiana, na filmach o Flashu Gordonie i Johnie Carterze kończąc. Najsłabszy jak dotąd film rodzeństwa Wachowskich. Daję czwórkę – jedynie z sentymentu do „Matrixa”.  

ocena: 4/10 (ujdzie)

1 komentarz:

  1. Jak zobaczyłam trailer stwierdziłam, że nie wybiorę się na ten film do kina nawet jak mi zapłacą. Po tym, co przeczytałam, mam teraz solidniejszy powód. Dzięki ;)

    OdpowiedzUsuń