Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Fifty Shades of Grey

Let's play Master and Servant, czyli „Pięćdziesiąt twarzy Greya” Sam Taylor-Johnson.

zarys fabuły: Studentka literatury poznaje przystojnego miliardera, z którym zaczyna ją łączyć nietypowa więź.
„Pięćdziesiąt twarzy Greya” (2015), reż. Sam Taylor-Johnson

maxi-recenzja: Pytanie, które ciśnie się na usta wszystkich zainteresowanych najnowszym filmem Sam Taylor-Johnson: „Ile mroku, dewiacji seksualnych, a przede wszystkim golizny można uświadczyć w „Pięćdziesięciu twarzach Greya”? Okazuje się, że nie tak dużo jak można było się spodziewać po zwiastunach oraz agresywnej, mocno ukierunkowanej i otwierającej oczy na ten właśnie aspekt kampanii marketingowej. Nagość występuje, to fakt, ale szału nie ma. Wszyscy, którzy spodziewali się czegoś więcej, co wykraczałoby poza oniryzm i zwiewność ujęć rodem z japońskich filmów pinku-eiga, lub przynajmniej bezpośredni urok serii erotyków o Emmanuelle, musieli opuszczać salę kinową ze spuszczonymi głowami i w poczuciu głębokiego rozczarowania. Więcej voyerystycznej perwersji można doświadczyć chociażby w znanej i lubianej „Grze o tron” (2011-) lub filmach o psychopatycznym zabójcy Johnie Krammerze.

Mamy więc główną bohaterkę, świeżo upieczoną studentkę literatury Anastasię Steele (Dakota Johnson), która – w zastępstwie koleżanki – postanawia przeprowadzić wywiad dla gazety studenckiej z uznanym człowiekiem świat finansjery – tytułowym Panem Greyem (Jamie Dornan). Zaintrygowany osobą wrażliwej studentki Christian zaczyna walczyć o jej względy. Widzi w niej potencjalną ofiarę swojego „pokoju zabaw”, kolejną niewolnicę, która zaspokoi jego najskrytsze pragnienia. Żerując na dziecięcej naiwności i nieobyciu Steele, Grey zarzuca przynętę i nęci dziewczynę wyrafinowanymi prezentami: pierwsze wdanie „Tessy d'Urberville” Thomasa Hardy'ego, romantyczny lot ekskluzywnym helikopterem-limuzyną, nowy komputer, samochód, a nawet propozycja wspólnego mieszkania w jego luksusowym penthousie w centrum Seattle. Zaprasza ją do swojego świata, wyuzdanej wieży z kości słoniowej, w której rządzi chuć, kompleksy i dewiacje seksualne. Zaprasza ją do gry, której stawką jest ona sama – Anastasia Steele. Celem nadrzędnym roz(g)rywki Greya będzie zdominowanie fizyczne i psychiczne partnerki – nie bez jej zgody.

Anastasia podejmuje rękawice, oddaje się bez reszty kolejnym wymyślnym igraszkom fundowanym przez swojego dominanta. No cóż, jest zauroczona, zakochana być może. Prawdziwy i jedyny samiec alfa  szarmancki miliarder o aparycji Adonisa  inteligentny, kulturalny i z klasą, to jakby trafić „szóstkę” w totka. I choć Anastasia podporządkowuje się kolejnym drapieżnym zachciankom Greya, to gdzieś podskórnie tętni w niej marzenie, aby skończyć z tym całym teatrzykiem godnym samego cesarza Kaliguli. Pragnie „normalnego” związku. Jednak normy, którymi kieruje się Pan Grey są dalekie od normalności. Chce dominować, dzielić i rządzić – batem, pejczem i szpicrutą. To jego świat, powstały na gruzowisku spaczonego dzieciństwa, pielęgnowany kontrolą, ascezą emocjonalną, brakiem zaangażowania i otwartości na drugiego człowieka.

„Pięćdziesiąt twarzy Greya” to film wyjątkowo słaby i zupełnie niepotrzebny, niezgrabny, nieprzemyślany, poważnie śmieszny – tak mógłby wyglądać „Anioł zgłady” (1962) Buñuela, gdyby zamiast niego na stołku reżyserskim obsadzić Leopolda von Sacher-Masocha, nafaszerować go bromem i dać mu możliwość konsultacji z Patrickiem Batemanem lub w zasadzie każdym innym bohaterem uniwersum Breta Eastona Ellisa. Zupełny galimatias. Anastasia pozornie nie może opuścić „przyjęcia”, mimo że wystarczy jedno słowo, by wyjść i zatrzasnąć za sobą drzwi, uwolnić się od Pana Greya i wrócić do starego porządku rzeczy. Dlaczego tak długo z tym zwleka?

„Pięćdziesiąt twarzy Greya” zawodzi niemal na każdej płaszczyźnie: rozlazła, nietrzymająca się kupy fabuła, przeźroczyste aktorstwo, brak chemii na linii Johnson-Dornan (pomimo licznych fabularnych i estetycznych epifanii); wszystko odegrane na jednej nucie – chłodne, puste, aseksualne. Za każdą kolejną sceną film pogrąża się coraz bardziej. Najbardziej frustrujące jest to, że reżyserka podchodzi do tematu nazbyt zadaniowo – śmiertelnie poważnie – co dodatkowo psuje zabawę z oglądania filmu, który w zamyśle miał spory potencjał. Gdyby tak odczarować tę jakże smętną i przyciężkawą fabułę i dodać odrobinę campu i kpiarstwa rodem z takich filmów jak „Showgirls” (1995) czy „Nagi instynkt” (1992) Paula Verhoevena, mielibyśmy obraz o niebo przystępniejszy, mniej syntetyczny – na pewno jakiś. Film został zdominowany przez obrazkowość, natrętną ekspozycję i nudę. Brak ze strony Taylor-Johnson jakiegokolwiek zastanowienia, marginalnego komentarza do seksu jako tabu w kontekście obsesji, odchyleń, wynaturzeń, patologii, etc. 

Film w miarę ratuje strona techniczna, z pięknymi zdjęciami Seamusa McGarveya (ujęcia „Seattle by night” zwalają z fotela) i świetnie dobraną ścieżką dźwiękową autorstwa Danny'ego Elfmana, która może nie oszołamia, ale wybija się na tle pozostałych, wziętych z sufitu, przaśnych popowych coverów. Film trafia do kin w przeddzień walentynek, co zapewne odbije się na boxoffice’owych wynikach – widzom z pewnością odbije się czkawką.       

ocena: 3/10 (słaby)

2 komentarze:

  1. Dziękuje, i tak nie zamierzałam isc na ten film ale Twoja opinia potwierdzila tylko to co już wiedziałam - z marnej książki nie powstanie dobry film (wyj. Forest - wg mnie oczywiście;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten film to totalny niewypał, porażka... http://filmoweszkielka.blogspot.com/2015/02/boski-grey-w-tandetnym-wydaniu.html

    OdpowiedzUsuń