Let's play Master and Servant, czyli „Pięćdziesiąt twarzy Greya” Sam Taylor-Johnson.
zarys fabuły: Studentka literatury poznaje przystojnego miliardera, z którym zaczyna ją łączyć nietypowa więź.
„Pięćdziesiąt twarzy Greya” (2015), reż. Sam Taylor-Johnson |
maxi-recenzja: Pytanie, które ciśnie się na usta wszystkich zainteresowanych najnowszym filmem Sam Taylor-Johnson: „Ile mroku, dewiacji seksualnych, a przede wszystkim golizny można uświadczyć w „Pięćdziesięciu twarzach Greya”? Okazuje się, że nie tak dużo jak można było się spodziewać po zwiastunach oraz agresywnej, mocno ukierunkowanej i otwierającej oczy na ten właśnie aspekt kampanii marketingowej. Nagość występuje, to fakt, ale szału nie ma. Wszyscy, którzy spodziewali się czegoś więcej, co wykraczałoby poza oniryzm i zwiewność ujęć rodem z japońskich filmów pinku-eiga, lub przynajmniej bezpośredni urok serii erotyków o Emmanuelle, musieli opuszczać salę kinową ze spuszczonymi głowami i w poczuciu głębokiego rozczarowania. Więcej voyerystycznej perwersji można doświadczyć chociażby w znanej i lubianej „Grze o tron” (2011-) lub filmach o psychopatycznym zabójcy Johnie Krammerze.
Mamy więc główną bohaterkę, świeżo upieczoną studentkę literatury Anastasię Steele (Dakota Johnson), która – w zastępstwie koleżanki – postanawia przeprowadzić wywiad dla gazety studenckiej z uznanym człowiekiem świat finansjery – tytułowym Panem Greyem (Jamie Dornan). Zaintrygowany osobą wrażliwej studentki Christian zaczyna walczyć o jej względy. Widzi w niej potencjalną ofiarę swojego „pokoju zabaw”, kolejną niewolnicę, która zaspokoi jego najskrytsze pragnienia. Żerując na dziecięcej naiwności i nieobyciu Steele, Grey zarzuca przynętę i nęci dziewczynę wyrafinowanymi prezentami: pierwsze wdanie „Tessy d'Urberville” Thomasa Hardy'ego, romantyczny lot ekskluzywnym helikopterem-limuzyną, nowy komputer, samochód, a nawet propozycja wspólnego mieszkania w jego luksusowym penthousie w centrum Seattle. Zaprasza ją do swojego świata, wyuzdanej wieży z kości słoniowej, w której rządzi chuć, kompleksy i dewiacje seksualne. Zaprasza ją do gry, której stawką jest ona sama – Anastasia Steele. Celem nadrzędnym roz(g)rywki Greya będzie zdominowanie fizyczne i psychiczne partnerki – nie bez jej zgody.
Anastasia podejmuje rękawice, oddaje się bez reszty kolejnym wymyślnym igraszkom fundowanym przez swojego dominanta. No cóż, jest zauroczona, zakochana być może. Prawdziwy i jedyny samiec alfa – szarmancki miliarder o aparycji Adonisa – inteligentny, kulturalny i z klasą, to jakby trafić „szóstkę” w totka. I choć Anastasia podporządkowuje się kolejnym drapieżnym zachciankom Greya, to gdzieś podskórnie tętni w niej marzenie, aby skończyć z tym całym teatrzykiem godnym samego cesarza Kaliguli. Pragnie „normalnego” związku. Jednak normy, którymi kieruje się Pan Grey są dalekie od normalności. Chce dominować, dzielić i rządzić – batem, pejczem i szpicrutą. To jego świat, powstały na gruzowisku spaczonego dzieciństwa, pielęgnowany kontrolą, ascezą emocjonalną, brakiem zaangażowania i otwartości na drugiego człowieka.
„Pięćdziesiąt twarzy Greya” to film wyjątkowo słaby i zupełnie niepotrzebny, niezgrabny, nieprzemyślany, poważnie śmieszny – tak mógłby wyglądać „Anioł zgłady” (1962) Buñuela, gdyby zamiast niego na stołku reżyserskim obsadzić Leopolda von Sacher-Masocha, nafaszerować go bromem i dać mu możliwość konsultacji z Patrickiem Batemanem lub w zasadzie każdym innym bohaterem uniwersum Breta Eastona Ellisa. Zupełny galimatias. Anastasia pozornie nie może opuścić „przyjęcia”, mimo że wystarczy jedno słowo, by wyjść i zatrzasnąć za sobą drzwi, uwolnić się od Pana Greya i wrócić do starego porządku rzeczy. Dlaczego tak długo z tym zwleka?
„Pięćdziesiąt twarzy Greya” zawodzi niemal na każdej płaszczyźnie: rozlazła, nietrzymająca się kupy fabuła, przeźroczyste aktorstwo, brak chemii na linii Johnson-Dornan (pomimo licznych fabularnych i estetycznych epifanii); wszystko odegrane na jednej nucie – chłodne, puste, aseksualne. Za każdą kolejną sceną film pogrąża się coraz bardziej. Najbardziej frustrujące jest to, że reżyserka podchodzi do tematu nazbyt zadaniowo – śmiertelnie poważnie – co dodatkowo psuje zabawę z oglądania filmu, który w zamyśle miał spory potencjał. Gdyby tak odczarować tę jakże smętną i przyciężkawą fabułę i dodać odrobinę campu i kpiarstwa rodem z takich filmów jak „Showgirls” (1995) czy „Nagi instynkt” (1992) Paula Verhoevena, mielibyśmy obraz o niebo przystępniejszy, mniej syntetyczny – na pewno jakiś. Film został zdominowany przez obrazkowość, natrętną ekspozycję i nudę. Brak ze strony Taylor-Johnson jakiegokolwiek zastanowienia, marginalnego komentarza do seksu jako tabu w kontekście obsesji, odchyleń, wynaturzeń, patologii, etc.
Film w miarę ratuje strona techniczna, z pięknymi zdjęciami Seamusa McGarveya (ujęcia „Seattle by night” zwalają z fotela) i świetnie dobraną ścieżką dźwiękową autorstwa Danny'ego Elfmana, która może nie oszołamia, ale wybija się na tle pozostałych, wziętych z sufitu, przaśnych popowych coverów. Film trafia do kin w przeddzień walentynek, co zapewne odbije się na boxoffice’owych wynikach – widzom z pewnością odbije się czkawką.
ocena: 3/10 (słaby)
Dziękuje, i tak nie zamierzałam isc na ten film ale Twoja opinia potwierdzila tylko to co już wiedziałam - z marnej książki nie powstanie dobry film (wyj. Forest - wg mnie oczywiście;)
OdpowiedzUsuńTen film to totalny niewypał, porażka... http://filmoweszkielka.blogspot.com/2015/02/boski-grey-w-tandetnym-wydaniu.html
OdpowiedzUsuń