Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Deux jours, une nuit

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, czyli „Dwa dni, jedna noc” braci Dardenne.

zarys fabuły: Sandra ma jeden weekend, by przekonać kolegów do zrezygnowania z premii i tym samym zachować swoją posadę.

„Dwa dni, jedna noc” (2014), reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne


maxi-recenzja: Najnowszy projekt braci Dardenne to kawał solidnie zrealizowanego kina, które ujmuje prostotą i szczerością. Film cechuje przestrzenność i oddech, lekkość, ale ta pozorowana, bo niosąca za sobą mocarny ładunek dramatyzmu. „Dwa dni, jedna noc” to film, w którym punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Każda z postaci pojawiająca się na ekranie forsuje swoje racje, próbuje utrzymać się na powierzchni, wiążąc jakoś finansowy koniec z końcem. Zmagania głównej bohaterki Sandry (Marion Cotillard) stają się przez to zmaganiami osób, z którymi przychodzi jej toczyć boje o lepsze jutro. W zasadzie każda osoba dramatu mogłaby stać się jego centralną postacią. To świadomy zabieg twórców igrających z moralnością odbiorcy, stawiających widza w pozycji biernego obserwatora – niechcącego, bądź niemogącego opowiedzieć się po żadnej ze stron – co do postawy głównej bohaterki, jako punktu zapalnego przedstawionych zdarzeń, jak i pozostałych postaci dramatu oglądanych w swoim atomie.

W najnowszym filmie braci Dardenne śledzimy losy powracającej do zdrowia po walce z depresją Sandry. Przerwa związana z leczeniem, kiepska  kondycja psychiczna, a przede wszystkim problemy w jej miejscu pracy, uruchomią lawinę zdarzeń na pierwszy rzut oka niemożliwą do zatrzymania. Kierownictwo wychodzi z ohydną w swoim cynizmie propozycją, oferuje każdemu z pracowników firmy premię finansową opiewającą na niebagatelną kwotę tysiąca euro – kosztem etatu Sandry. Głowna bohaterka zostaje zmuszona podjąć rękawice w szalenie nierównej walce. Musi przekonać czternastu pracowników, aby ci zrezygnowali ze swoich dodatków na rzecz jej posady. Ma na to tytułowe dwa dni i jedną noc, a sekundować jej będą mąż Manu oraz oddana koleżanka Juliette (Catherine Salée).

Cały dramatyzm najnowszego filmu twórców fenomenalnego „Chłopca na rowerze” (2011) polega na tym, że widz uzyskuje dostęp do życia Sandry i – razem z nią – doświadcza drenażu jej osobowości. Moralnie upadlająca akwizycja, z którą chcąc nie chcąc musi się zmierzyć, kosztuje ją bardzo wiele i rzecz jasna odbija się negatywnie na mocno już nadwyrężonej chorobą psychice. Za każdym razem, kiedy widzimy Sandrę pukającą do drzwi kolejnej osoby, układającą w głowie kolejny, a zarazem ten sam scenariusz rozmowy, która decydować będzie o jej finansowym „być albo nie być”; malujący się na jej twarzy mix emocji (nadziei, rezygnacji i przewlekłego zmęczenia), to wszystko nie pozostawia widza obojętnym. Współczujemy Sandrze, buzuje w nas złość, poczucie niesprawiedliwości i totalnego chaosu myślowego, że nie tak, że inaczej. Oprócz walki o przyszły los rodziny cała droga, którą zmuszona jest przejść główna bohaterka, a w zasadzie ciąg zdarzeń natury krzyżowej, uosobiony w czternastu niezwykle trudnych dla niej rozmowach, rzuca światło na to, kim w rzeczywistości są jej bliscy, koledzy z pracy, na kogo można liczyć, a od kogo lepiej trzymać się daleka.

Piękno „Dwóch dni, jednej nocy” leży w cierpieniu głównej bohaterki. Depresja w filmie braci Dardenne jest czymś, co uszlachetnia, czemu nie powinno się współczuć, ale nad czym zdecydowanie trzeba się pochylić. I choć Sandra często-gęsto jest na skraju załamania, traci oddech i zapał względem tego, o co walczy, otoczenie uosobione we wspierającym mężu i najlepszej przyjaciółce, jak i swoja własna, nadludzka wręcz determinacja – nie pozwalają jej dać za wygraną, mimo tego, że wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastują jej upadek.

„Dwa dnie, jedna noc” niesie w sobie moc. To w równym stopniu niezwykła w swojej zwyczajności historia o chorobie, o stawianiu murów względem ludzi i otaczającego świata, co przypowieść o niezłomności ducha w kontekście ich burzenia. Najnowszy obraz braci Dardenne został nasycony prostą, surową, ludzką emocją głównej bohaterki, która przy niewielkiej pomocy przyjaciół, rodziny, osób życzliwych – jako bodziec szczególny, bo podsumowany – jest w stanie dokonać rzeczy wielkich. Sandra osiągnęła swoje limes, dotarł do rzeki, której nie sposób sforsować. I dobrze, zdają się mówić twórcy filmu. Świadomość swoich ograniczeń to nie wada, a zawoalowany w formie kamuflaż. Z punktu widzenia Sandry nie chodzi o to, by przezwyciężyć chorobę, cynizm decydentów i niewrażliwość kolesiostwa z pracy, a odkryć na kogo faktycznie może w życiu liczyć.     


b a r d z o   d o b r y 

1 komentarz:

  1. Na film zamierzam się dopiero wybrać bo mix emocji Marion Cotillard brzmi niezwykle zachęcająco chociaż "zawoalowany w formie kamuflaż" to trochę rosołowy bulion.

    OdpowiedzUsuń