Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Inferno

Porzućcie wszelką nadzieję, czyli „Inferno” Rona Howarda.

opis filmu: Robert Langdon budzi się we florenckim szpitalu i za sprawą tajemniczego przedmiotu zostaje celem obławy. Ucieka z pomocą doktor Sienny, podążając śladem wskazówek zawartych w poemacie Dantego.

Inferno (2016), reż. Ron Howard


recenzja: …po raz drugi, Robert Langdon po raz trzeci. Sprzedany.

Inferno (2016), trzecia odsłona przygód niestrudzonego odkrywcy tajemnic, Roberta Langdona, to repryza absolutna nonsensów i naiwności zaczerpniętych z poprzednich dwóch ekranizacji; film, który z każdą kolejną „przewaloną” niedorzecznościami sceną kręci na siebie bat finalnej porażki. W przeciwieństwie do Kodu da Vinci (The Da Vinci Code, 2006) i Aniołów i demonów (Angels & Demons, 2009), na „korzyść” Inferno działa świadomość tego, co zostaje podane widzowi, temu wtajemniczonemu w arkana filmowej serii: przewidywalność, znużenie i coś, co tym boleśniej godzi w jedno i drugie, czyli przyzwyczajenie – drugą naturę amatorów filmowych franczyz. Po siedmioletniej przerwie od poprzedniej odsłony można było oczekiwać czegoś więcej.    

Świat przedstawiony w Inferno to świat w zupełnie starym stylu, całkowicie odklejony od współczesnych realiów kręcenia tego typu produkcji, rażący anachronizmami głównych wątków, punktów węzłowych i tych kulminacyjnych. Spiritus movens całego filmu, jego źródłem i przyczyną zarazem, staje się amnezja Langdona (Tom Hanks), która ciągnie się za głównym bohaterem aż do trzeciego aktu. Jest i Sienna Brooks (Felicity Jones), pani doktor, która bez większych ceremoniałów oznajmia pacjentowi, dopiero co wybudzonemu ze czegoś na wzór śpiączki farmakologicznej, że został postrzelony w głowę i tylko cudem uniknął śmierci. Wkrótce zmuszeni są uciekać, a to, co obserwujemy dalej, to jedna wielka włóczęga w imię sprawy „prowadzonej” przez profesora, najsłabsze ogniwo ze wszystkich przewijających się w Inferno bohaterów. W swoich poczynaniach Langdonowi bliżej do metodologii działania Johnny'ego Englisha niż chociażby Indiany Jonesa, a luki w pamięci, które poprzez flashbacki i retrospekcje w końcu zostają puszczone w niepamięć, tylko pogarszają sprawę. Wszystko fajnie, tylko czemu poświęcać temu aż tyle czasu. Tytuł filmu powinien brzmieć nie Inferno, a Inferno, czyli jak ocaliłem pamięć i, przy okazji, ludzkość. Wspominki profesora Roberta Langdona, wykładowcy historii sztuki z Cambridge.

W przypadku film Howarda o inności względem swoich filmowych poprzedników świadczyć miała nie akcja, a owiany grozą wojaż wprost do ostatniego kręgu dantejskiego leja, gdzie śmiercionośny wirus, spreparowany przez geniusza-psychopatę, niejakiego Zobrista (Ben Foster), miał czekać na uwolnienie; z kolejno umykającymi sekundami i, rzecz jasna, Langdonem na szpicy, który miał powalać na kolana erudycją i lotnością umysłu, by finalnie rozwikłać zagadkę i ocalić ludzkość. Wszystko jak krew w piach. Inferno to film sztucznie upakowany teoriami spiskowymi, konspirą i czającym się zewsząd uczuciem paranoi; bazujący na wydumanych hasłach typu: „Ludzkość jest nieludzka”, „tylko ból zdoła nas ocalić” czy „prawdę można dostrzec tylko poprzez oczy śmierci”. Tego typu śmieszności, siłą rzeczy, nie przekładają się na narastające w widzu uczucie strachu, a nadciągające widmo apokalipsy zaczyna zupełnie rozpływać się w powietrzu. Uczucia grozy nie potęgują nawet nawiązania do metaforyki Boskiej komedii Dantego, których, nomen omen, jest tyle, co kot napłakał; ograniczają się głównie do początkowych flashbacków, które nawiedzają Langdona jako wypadkowa rzekomej amnezji.

Główną bolączką Inferno jest ciągłe „napinanie się” twórców na dezinformację; podkręcanie do granic możliwości rodzących się i kolejno schodzących ze sceny Howarda separowanych rzeczywistości. Ciągła gonitwa za sensacją jako podbudowa kolejnych twistów, wprowadzanie w błąd i prostowanie ścieżek plus cała mas pojawiających się na osi filmu fabularnych humbugów, nie pozostawia miejsca na pogłębienie historii. Cierpią na tym niedorozwinięte wątki, w szczególności na linii Langdon-Sinskey (Sidse Babett Knudsen). Kilka półgębkiem wypowiedzianych słów jako umotywowanie rozpadu ich związku plus doklejona, zupełnie od czapy, retrospektywna scena z ulic Berlina, która przenosi widza do formatu noir, „zerżniętego”, tak na marginesie, z Casablanki (Casablanca, 1942) Michaela Curtiza, jest słabe i w żadnym wypadku nie uszlachetnia  tego przeszarżowanego widowiska.

Na korzyść filmu przemawia jedynie obsada, ale nawet i to nie do końca. To, że Tom Hanks jest obsadowym pewniakiem, wiemy nie od dziś. Jego Langdon to postać konsekwentna w swojej nieporadności, w większym stopniu bazująca na odruchach co przenikliwości swojego umysłu. Partnerującej mu Jones wiele jeszcze do formy tego pierwszego brakuje, za to na mistrza drugiego planu wyrasta Irrfan Khan, którego Harry Sims wprowadza do Inferno bezpretensjonalny i niczym niewymuszony, zawoalowany w formie, posępny humor. To zdecydowanie na plus.

Film Howarda, jak na thriller z konspirą na szpicy, jest nazbyt przewidywalny, a jego siła rażenia – praktycznie nieodczuwalna. Odhaczając kolejne twisty i zawirowania, można odnieść wrażenie, że Inferno wypuszczono z czegoś na wzór kapsuły czasu; przespało takie pozycje jak: Szpieg (Tinker Tailor Soldier Spy, 2011, T. Alfredson), Operację Argo (Argo, 2012, B. Affleck) czy genialne Sicario (2015, D. Villeneuve), stając się już w fazie zdjęć filmem spóźnionym. Efektem końcowym jest film słaby, który trąci myszką i banałem; z fabułą, która wydaję się zupełnie niepotrzebna i ginie w natłoku bezsensownych szarż.

*ocena zawyżona ze względu na sentyment do Hanksa.


s ł a b y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz