Ja, imię i nazwisko, czyli „Ja, Daniel Blake” Kena Loacha.
opis filmu: Daniel i Katie muszą stawić czoła bezdusznej biurokracji. Mimo codziennych problemów, na nowo odnajdują prawdziwą przyjaźń i radość życia.
Ja, Daniel Blake (2016), reż. Ken Loach |
recenzja: Po mocno rozczarowującym Klubie Jimmy'ego (Jimmy's Hall, 2014) Ken Loach wraca do gry; do tego, z czego jest znany i w czym zawsze się sprawdzał: piętnowaniu absurdów bezdusznego instytucjonalizmu, kapitalistycznego wyścigu szczurów i akcentowaniu jednocześnie, do znudzenia, społecznego wymiaru solidarności oglądanej w atomie czystej ludzkiej dobroci – coś, o czym zawsze warto i trzeba przypominać.
Kolejny Loachowski everyman-wichrzyciel, ale kafkowskiego autoramentu, Daniel Blake (Dave Johns), niedawno został wdowcem, przeszedł zawał serca, ponadto zawisł nad nim Hellerowski paragraf 22. Lekarz twierdzi, że nie jest zdolny do pracy, choć „urząd” jest innego zdania, czego dowodem staje się cofnięcie przysługującego mu zasiłku chorobowego. Lekarz „blokuje” pensję – urzędnik „rabuje” go z renty. Jeżeli Daniel B. odwoła się od decyzji tego drugiego, straci możliwość ubiegania się o zasiłek dla bezrobotnych. Jeśli postara się o zasiłek, nie będzie miał możliwości odwołania się od niesłusznej i mocno krzywdzącej decyzji urzędnika. W przypadku zdobycia pracy, wystąpi przeciwko zaleceniom lekarza, narażając na szwank własne zdrowie i życie.
To, że nieszczęścia chodzą parami, wiemy nie tylko z wyświechtanego przysłowia, ale i z sytuacji codziennych. Daniel nie jest jedynym pokrzywdzonym – jest i Katie (Hayley Squires), samotna matka wychowująca dwójkę dzieci, która, tak jak i on, padła ofiarą systemu pomocy społecznej i znalazła się w Newcastle. Daniel, widząc w Katie o niebo gorszy przypadek niż jego własny, postanawia jej pomóc: w miarę możliwości wspomaga finansowo, odnawia mieszkanie, zajmuje się dziećmi...
„Któż bowiem zechciałby znosić drwiny i chłostę epoki, pogardę dla ubogich, krzywdy od ludzi możnych, ból wzgardzonej miłości, bezczelność urzędów, łamanie prawa i upokorzenia, których miernota nie szczędzi zasługom, jeśli sam mógłby zamknąć ów rachunek kawałkiem stali?”. Szekspirowskie przymioty – wściekłość i wrzask – idealnie oddają frustrację prostego, uczciwego obywatela wziętego w kleszcze fałszywej pomocy. Sankcje karne, „stójkowi prawa”, „prostytuowanie” się ciągłym proszę-się-uspokoić-albo w obliczu absurdu i obnażonej niesprawiedliwości; niekończące się rozmowy z maszynami centrum obsługi klienta, zmyślnie zaprojektowanymi tak, aby klienta nie obsłużyć, to wszystko zostało u Loacha poprowadzone jak po sznurku, perfekcyjnie, bo życiowo – od komizmu do tragedii, po farsę i z powrotem do tragedii. Jest i ów kawałek stali, nic nie znaczący, ale istniejący i walczące o atencję.
Ja, Daniel Blake (I, Daniel Blake, 2016) to prosty, oszczędny w słowach acz dobitny, manifest tytułowego bohatera, pod którego epigramatyczną formą, pełną wściekłości i żalu, mógłby podpisać się niejeden z nas. Siła rażenia filmu Loacha leży w dialogach. I pomimo tego, że reżyser nie daje swoim bohaterom niczego poza możliwością wykrzyczenia swoich racji, nie oznacza to, że odprawia ich z kwitkiem. Wiemy nie od dziś, że ludzi dobrej woli jest więcej i w świecie, w którym bezduszne kołowroty biurokratycznej machiny odczłowieczają wszystko i wszystkich, zarówno pracowników, jak i petentów, znajduje się nisza, gdzie są jeszcze oni – naiwni dla jednych, solidarni dla drugich, którzy zaciskając pięść i prostując, unisono, środkowy palec, próbują zwrócić kijem Wisłę. I choć tylko nielicznym się uda, a cała reszta popłynie z jej nurtem, nie zmienia to faktu, że warto próbować, bo jak stwierdza w pewnym momencie tytułowy bohater filmu Loacha, Daniel Blake: „Jeżeli stracisz do siebie szacunek, to koniec”.
r e w e l a c y j n y
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz