To war, or not to war, czyli „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów” braci Russo.
opis filmu: Ustawa zmuszająca superbohaterów do rejestracji i ujawnienia ich tożsamości doprowadza do konfliktu pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami nowego prawa.
Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów (2016), reż. Anthony Russo, Joe Russo |
recenzja: W tym tygodniu szybko, krótko i na temat. Bracia Russo wracają z nową odsłoną filmowych przygód Kapitana Ameryki – zaznaczę już na samym wstępie, że z tarczą, choć nie obyło się bez kilku wpadek, o których za chwilę. A więc... bitwa o Nowy Jork i Waszyngton, rzeź w Sokovii, wpadka w Lagos oraz kilka innych „pomniejszych demolek” spowodowanych (pośrednio rzecz jasna) przez Avengersów, doprowadzają do przeforsowania ustawy – tzw. porozumienia z Sokovii, skłaniającego superbohaterów do ewidencjonowania (tym samym upubliczniania) ich personaliów. Ów protokół staje się zalążkiem konfliktu na linii zwolennicy-przeciwnicy nowego porządku, idąc dalej – tytułowej wojny bohaterów. Tandem reżyserski postanowił ustawić przeciwko sobie dwóch faworyzowanych synów Marvelowskiego uniwersum – tytułowego Kapitana Amerykę oraz Iron Mana – i ich „braci w broni”, wypadkową czego otrzymujemy potężny ładunek emocji, ale jakże odmiennych od beztroskich harców, którymi raczył widza w swoich Avengersach Joss Whedon. Inne są nastroje, inne też odczucia. Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów (Captain America: Civil War, 2016) to z jednej strony kino niepotrzebnie „przeciągnięte” (szczególnie w pierwszym akcie), całościowo nierówne, niemniej jednak bardzo, ale to bardzo rozrywkowe, zyskujące z każdą kolejną sceną, z kilkoma niespodziewanymi twistami ratującymi niespecjalnie angażujący początek.
Fabuła, jak to zwykle bywa w przypadku blockbusterów, zero-jedynkowa. Trzecia część Kapitana Ameryki nie będzie w tym przypadku żadnym odstępstwem od reguły: kto nie z nami, ten przeciw nam, liberalizm kontra totalitaryzm, superbohaterowie a straż obywatelska, i bez względu na to, co wyłoni się zza kolejnego zakrętu i jaki wynik zostanie uzyskany wskutek rzutu narracyjną monetą, to jednego można być pewnym – pochwały amerykańskiego imperializmu w imię uosobionej w postaci Kapitana Ameryki triady „truth, justice and the american way”. Wojna bohaterów, jako bezpośrednia kontynuacja Avengersów: Czasu Ultrona (Avengers: Age of Ultron, 2015), stanowi mieszankę gatunkową, która nadspodziewanie dobrze sprawdziła się w Zimowym żołnierzu (Captain America: The Winter Soldier, 2014, A. Russo, J. Russo). Najnowszy film braci Russo to dobrze zrealizowany thriller szpiegowski, w którym CGI, patos scen walk i naginająca wszelkie możliwe normy akcja ustępuje pola stopniowo budowanemu suspensowi, ale i wymaganym dla gatunku momentom zaskoczenia. Choć i tak film zyskuje najbardziej wtedy, kiedy do głosu dochodzą główne postaci z ich błyskotliwymi tyradami, w szczególności szczodrze obdarowana przez scenarzystów postać Tony'ego Starka. Oczywiście nie jest to żadne novum. Jak zwykle niezawodny Robert Downey Jr., który swoim nienagannym stylem i finezyjną grą aktorską potrafi, z wydawałoby się jednowymiarowej postaci przemysłowca-geniusza-wynalazcy-milionera-filantorpa-narcyza-egotyka-dziwaka (no dobra, może nie aż tak jednowymiarowej), stworzyć kreację na tyle charyzmatyczną, że nie sposób oderwać od niej wzroku. Jego Stark to istna perełka całego filmowego uniwersum Marvela; postać stanowiąca celny kontrapunkt względem chłodnej cybernetycznej „skorupy” Iron Mana, która (mimo sporego już stażu) błyszczy najjaśniej i z każdym kolejnym filmem nie traci nic a nic na świeżości.
Problem z odbiorem najnowszego Kapitana Ameryki może leżeć w tym, że bracia Russo zbyt mocno zwierzyli Bourne'owskiemu schematowi „ścigaj-gadaj-bij” zamkniętemu w bańce teorii spiskowych, na których bazował Zimowy Żołnierz – teraz – Wojna bohaterów, i obawiam się, że w nie tak odległej przyszłości i kolejne dwie części Avengersów: Infinity War Part 1 i Infinity War Part 2 planowane odpowiednio na rok 2018 i 2019. Dodatkowo drażnić może zbytnie zadęcie w pierwszym akcie, rozbudzone pozwiastunowe nadzieje nieznajdujące pokrycia w samym filmie, do tego brak równomiernego rozłożenia humoru względem akcji i momentów bardziej bezpośrednich; scen dramatycznych „uciętych” niespodziewaną, humorystyczną puentą, czego niedoścignionym wzorem pozostają dwie odsłony Avengersów Whedona i Iron Man 3 (2013, S. Black). Na szczęście w przeciwieństwie do fatalnego Batman v Superman: Świt sprawiedliwości (Batman v Superman: Dawn of Justice, 2016, Z. Snyder) Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów, choć próbuje opowiedzieć zbliżoną w wymowie historię, zamiast z każdą kolejną sceną pogrążać się w swoich niedociągnięciach, zamyka je w pierwszym akcie, by przez dwa kolejne przejść w iście paradnym stylu. A więc... zdecydowanie z tarczą. Polecam.
b a r d z o d o b r y
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz