Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

San Andreas

Przeżyjmy to jeszcze raz, czyli „San Andreas” Brada Peytona.

opis filmu: Pilot ratownik przemierza stan Kalifornię po trzęsieniu ziemi, aby odnaleźć i uratować swoją córkę, której dotychczas nie miał okazji poznać.

„San Andreas” (2015), reż. Brad Peyton


recenzja: Już od dłuższego czasu współczesne kino katastroficzne cierpi na schizofrenię. Z jednej strony za sprawą technologii CGI i przestrzeni 3D („świętej krowy” doby XXI wieku) chce wywoływać tzw. efekt „wow”, z drugiej strony skierować fabułę na kameralne, podbijane skrajnościami tory, co w praktyce objawia się jak nie ckliwym melodramatyzmem, to przesadnym patosem, a na końcu i tak wszyscy wpadają sobie w ramiona. W ten sposób twórcy lawirują między gargantuiczną w rozmachu „demolką” a prostacką, bazującą na podstawowych instynktach fabułą o mężczyznach-herosach, którzy z losowością działań godną Forresta Gumpa ratują swoje córy, dziadków, ciotki-klotki, wskrzeszają nadszarpnięte relacje rodzinne i zbawiają światy.  

W przypadku „San Andreas” owym herosem jest pewien pilot-ratownik Ray (Dwayne Johnson), którego była żona Emma (Carla Gugino) próbuje ułożyć sobie życie u boku nowego chłopaka, wziętego architekta Daniela (Ioan Gruffud). Oczywiście Daniel to palant (faktycznie jest palantem, bo musi nim być). Jest i córka Raya, Blake (Alexandra Daddario), która w trakcie apokaliptycznej zawieruchy zostaje uwięziona w jednym z walących się w posadach wieżowców miasta San Francisco. Ray bez wahania wskakuje w swój helikopter i śmiga z odsieczą – w tę i nazad – wzdłuż uskoku San Andreas; poprzysięga odnaleźć córkę, zawalczyć o rodzinę i wspólnie zacząć wszystko od nowa. Brzmi znajomo?

To, co niszczy „San Andreas”, to brak oryginalności i przewidywalność. Ileż to już razy widzieliśmy budynki i inne elementy infrastruktury rozpadające się w drobny mak, gigantyczne fale tsunami niszczące wszystko na swojej drodze, samochody podskakujące od drgań niczym kukurydza w mikrofali, rykoszetujące odłamki, ludzi w panice. „San Andreas” nie jest powtarzalny jedynie dlatego, że sposób, w jaki twórcy pogrążają miasto w ruinie, mając na względzie inne produkcje tego typu, jest niemal nie do odróżnienia, lecz dlatego, że niemal jeden do jednego odwzorowują wszystko to, co zostało już wyeksploatowane miliony pikseli temu. Co więcej, film odzierają z suspensu nazbyt dosadnie sygnalizowane twisty. Przykładowo, kiedy architekt Daniel wspomina, że jest w trakcie realizacji swojego autorskiego projektu – największego i najbezpieczniejszego zarazem wieżowca w San Francisco, jest tylko kwestią czasu, kiedy główna ofiara filmu – Blake – będzie próbowała znaleźć tam schronienie. „San Andreas” jest wprost naszpikowany tego typu oczywistościami, a mapowanie kolejnych zawirowań, dla każdej osoby, która odrobiła zadanie domowe i ma na koncie choć kilka pozycji z gatunku „disaster movies”, będzie jak bułka z masłem.

Aktorsko Dwayne Johnson to nadal ten sam Dwayne Johnson; Carli Gugino jako Emmie przypadają najbardziej soczyste „one-linery”. Alexandra Daddario w rolę Blake weszła z wielkim zaangażowaniem i to widać; dziewczyna robi, co może, aby uniknąć etykietki kolejnej „ładnej dziewczynki w filmie katastroficznym”. No i Paul Giamatti, o którym zapomniałem wspomnieć na samym wstępie, jako specjalizujący się w sejsmologii profesor Lawrence, to jedyny aktor w filmie, który faktycznie błyszczy; ma jasno skonkretyzowaną wizję tego, co ma grać i jak poprowadzić swoją postać do finału „wydmuszki” Peytona.

Podobno najlepsze piosenki to te, które już kiedyś słyszeliśmy. Nic z tych rzeczy. „San Andreas” nuży. Posiada wszystko to, czego oczekuje się po tego typu produkcjach i nic poza tym. Żadnej wartości dodanej. Film zapewne trafi w gusta kinowych „popcornożerców”, zapewne napełni boxoffice’ową sakwę wysoko ponad filmowy budżet, może spodobać się osobom, które rzadko kiedy mają kontakt z kinem katastroficznym – nie widziały „Pojutrza” ani „2012” Emmericha – lub nigdy w życiu nie widziały filmu. Dla mnie zabrakło świeżości, nowatorskich pomysłów i rozwiązań. Choć przede wszystkim zabrakło mi fabuły, która zginęła zupełnie pod gruzami efektów specjalnych i nakręcającej się akcji samej w sobie. Pozostało mi wyłączyć myślenie i cieszyć oko efekciarską historią, która materializuje na moich oczach a którą – tak po prawdzie – mam gdzieś.


u j d z i e

3 komentarze:

  1. No i tego się właśnie obawiałem, że film będzie kolejną katastroficzną klapą. Przewidywalność i brak oryginalności, to norma w tego typu produkcjach. Pewnie i tak wybiorę się na niego do kina, bo jestem strasznie ciekaw przeżycia tych (podobno) niesamowitych efektów specjalnych. Zobaczymy, co z tego będzie. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Efekty specjalne to nic innego jak powtórka z "2012" Emmericha - odgrzewany kotlet do kwadratu. Na dłuższą metę skrajnie nużące. Jakoś nie mogłem wejść w ten film, ale oglądnąć można... ;). Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. A już kupowałam bilety... to se nie kupie ;) :D Poczekam na internety

    OdpowiedzUsuń