Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

God's Not Dead

Festiwal bylejakości, czyli „Bóg nie umarł” Harolda Cronka.

zarys fabuły: Josh podczas zajęć Pana Radissona, kwestionuje jego tezę że Bóg nie istnieje. Nauczyciel postanawia, by jego uczeń potwierdził swoje zdanie, udowadniając że jednak Bóg istnieje, od tego będzie zależeć jego zaliczenie przedmiotu.

„Bóg nie umarł” (2014), reż. Harold Cronk


maxi-recenzja: „Bóg nie umarł” to film, a w zasadzie dwa filmy, gdzie drugi (o którym nieco później, albo wcale) to nic innego jak wypadkowa niezrozumienia tezy zawartej w tym pierwszym. A pierwszy z nich to historia początkującego studenta filozofii, Josha Wheatona (Shane Harper), stawiającego czoła bezwzględnemu w swoich metodach dydaktycznych profesorowi Radissonowi (Kevin Sorbo). Kiedy ten już na pierwszych zajęciach, aby nadać ton i upewnić się, że wszyscy jego studenci są gotowi na to, czego uczyć i wymagać będzie od nich podczas całości prowadzonych przez siebie wykładów, każe każdemu z nich wyciągnąć kartkę i zapisać na niej słynne zdanie Fryderyka Nietzschego, że „Bóg umarł”, i złożyć pod nim swój podpis. Josh jako katolik odmawia, przez co zostaje z automatu wpisany na czarną listę profesora Radissona, i tym samym cała jego przyszłość na dopiero co obranym kierunku staje pod wielkim znakiem zapytania. Jednak nie ma tego złego, co by na jeszcze gorsze nie wyszło. Jak na zagorzałego ateistę i zajadłego ewolucjonistę w jednym przystało profesor to swój chłop, daje więc „szansę” Joshowi, aby ten zrehabilitował się za nie najlepszy początek i obronił swoją tezę, przekonał go, że jest inaczej – że Bóg nie umarł, a żyje. Ma na to dwadzieścia minut pod koniec każdych z trzech kolejnych zajęć. Jeżeli nie przekona profesora do swoich racji – obleje kurs.     

Problem z filmem „Bóg nie umarł” leży w tym, że pomimo chwalebnego przesłania, widz jest stawiany pod ścianą i zmuszany do odczytania tego, czym wypełnia swój niespełna dwugodzinny wywód reżyser Harold Cronk, zgodnie z jego autorską wizją, którą próbuje przybliżyć (żeby nie powiedzieć „wcisnąć”) widzowi z subtelnością sierpa i młota. „Bóg nie umarł” to nie film, to tyrada reżyserska, w której nie ma miejsca dla widza, a zataczająca koło fabuła nie niesie za sobą żadnej epifanii, a jedynie rozczarowanie. Zamysł przykładny, przesłanie godne wszelkich pochwał, jednak z wykonaniem jest już o wiele gorzej. Film kompromitują: forma przypominająca niskobudżetową produkcję telewizyjną, zmasakrowany montaż, kiepskie dialogi oraz – co istotne – brak logiki. Każdy profesor grożący studentowi oblaniem przedmiotu z pobudek czysto religijnych, czy też światopoglądowych, zostałby niewątpliwie w krótkim czasie spacyfikowany przez władze uczelni, a nawet podany do sądu. A biorąc poprawkę na to, że – niezrozumiała ze strony Josha i nieczysta ze strony profesora – gra forsowania swoich racji stanowi fundament filmu, to wszystko składa się na obraz mocno chybiony i całościowo śmieszny.

Najbardziej w „Bóg nie umarł” razi niezdecydowanie twórców względem tego, na czym chcą się skupić i co ma z tego finalnie wynikać. Film broni się jedynie aktorsko. Sceny z udziałem Shane'a Harpera i Kevina Sorbo, a konkretnie angażujący i skłaniający do refleksji konflikt na płaszczyźnie Radisson-Wheaton; emocjonalna polemika, walka na argumenty, forsowanie swoich racji – to wszystko, co zaczyna i kończy się w murach uczelni, podczas sesji wykładowych, rozmów sam na sam – angażuje, wciąga, nadaje dynamiki i powoduje, że choć na chwilę historia nabiera rumieńców. Właśnie – na chwilę. A to w istocie stanowiło clou filmu, i zamiast pogłębienia tematu, wyraźniejszego wejścia w konflikt na linii nauka-religia, i to czy możliwe jest znalezienie wspólnego mianownika, czy też innego boskiego punktu przecięcia między jednym a drugim, otrzymujemy melodramatyczną histerię zbiorowej iluminacji osób, niemających żadnego lub prawie żadnego związku z postacią głównego bohatera.

No i gwóźdź do trumny, którego nie omieszkam dobić, czyli kompletnie frustrujący i niepotrzebny finał rzekomo cementujący poczynania wszystkich bohaterów, a materializujący się podczas koncertu zespołu The Newsboys (nazbyt często lokowany podczas całości trwania filmu niczym kolejny delikatesowy wyrób na stole rodzinki Boskich, tudzież inny mebel z bardzo znanego, holenderskiego sklepu meblowego). Koncert rockowy, który miał stać się miejscem szczególnym, bo klamrą spinającą cały film, gdzie cuda się zdarzają, a dusze unikają potępienia, zamiast wzruszać i podnosić na duchu, razi nachalnością i kiczem serii filmów „High School Musical”.  

I można powielać komunały i mówić, że film posiadał potencjał, który został zmarnowany; że temat zacny, ale zaprzepaszczony, bo tak, bo nie. Nie zmienia to faktu, że „Bóg nie umarł” to film słaby, nieszczery, ukierunkowany nie na to, aby coś przekazać, ale by sprzedać. I pomimo tego, że przesłanie zawarte w najnowszym projekcie Cronka jest z natury dobre i wymownie ciepłe, brak zastanowienia, logiki, produkcyjna bylejakość i kastracja głównego wątku na rzecz tandetnego melodramatyzmu i widowiskowej cekinady w finale filmu, to wszystko bardziej irytuje niż raduje. Zdecydowanie odradzam.

s ł a b y

4 komentarze:

  1. Nie myślałam, że tak kiepski może być ten film.. Wybieram się na niego jutro. Przesłanie filmu bardzo mnie zachęciło. Sprawdzę i okaże się, czy podzielę Twoje zdanie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie czekam z niecierpliwością... Pozdrawiam.

      Usuń
  2. Widziałam... i jednak było coś, co mnie w nim ujęło. To moje zdanie co do tej produkcji: http://filmoweszkielka.blogspot.com/2015/03/na-rozstaju-duszy.html ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dla mnie ten film był fantastyczny, reżyser nie miał na celu pokazać fantastycznie nakręconego filmu pełnego logiki ale pokazać że Bóg żyje że on wcale nie umarł to był jego cel i myśle że w pełni osiągnięty :D Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń