Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Everest

Bo tam jest, czyli „Everest” Baltasara Kormákura.

opis filmu: Rok 1996. Podczas wspinaczki na najwyższy szczyt świata członkowie ekspedycji stawiają czoło potężnej burzy śnieżnej.

„Everest” (2015), reż. Baltasar Kormákur


recenzja: Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach. „Everest” (2015) Baltasara Kormákura sygnowany w mediach jako film o fizycznych i psychicznych granicach ludzkiej wytrzymałości w cieniu szczytu szczytów – tytułowego Everestu, do którego, podług słów jednego z himalaistów biorących udział w ekstremalnej i tragicznej zarazem wyprawie pod przewodnictwem Roba Halla (Jason Clarke), należy zawsze ostatnie słowo – to nie tyle film o przezwyciężaniu samego siebie w sytuacjach krytycznych, co nadludzkiej pasji, szalonej brawurze, niepohamowanej pysze splecionej z intratnym biznesem, co w przypadku niektórych członków biorących udział w ekspedycji przybrało tragiczny obrót. „Everest” Kormákura to dobrze skrojony kawał mainstreamowego kina, raz po raz zrzucający, to znów wbijający widza w kinowy fotel, zapierający dech w piersiach epickim rozmachem, bez ckliwej „cekinady”, pustych szarż, efekciarstwa i, co godne odnotowania, „świętej krowy” dwudziestego pierwszego wieku, czyli technologii CGI.

Komercyjne wyprawy w Himalaje, biznes, pasja i rywalizacja dwóch zespołów gwarantujących Everest marzeń wszystkich tych, których stać i nie puszcza fantazja. Adventure Consultants pod przewodnictwem twardo stąpającego po ziemi Roba Halla i Mountain Madness tego drugiego, dziwaka-kozaka i amatora wysokoprocentowych trunków, Scotta Fischera (Jake Gyllenhaal), wystawią na próbę nie tyle rzeczywistą moc przerobową swoich interesów, co charakter wszystkich osób biorących udział w wyprawie po spełnienie; do tego nieprzewidywalna pogoda, ale i czynnik ludzki, który jest w stanie obrócić wniwecz miesiące przygotowań, aklimatyzacji i misternie koncypowanej logistyki obozowej. 
  
To, co odróżnia „Everest” Kormákura od klasycznych filmów katastroficznych, to prawda czająca się niemal za każdym uskokiem, umiarkowanie w epatowaniu naturalizmem, brak pompy i żerującej na emocjach dramaturgii. Do tego motywacje stojące za decyzjami wszystkich bohaterów filmu są na tyle proste (przez to wiarygodne), że ani prze moment nie można mieć wątpliwości co do logiki ich poczynań. Nicholson i Beaufoy, osoby stojące za scenariuszem „Everestu”, w sposób niezwykle ekwilibrystyczny unikają charakterologicznego szufladkowania głównych bohaterów, punktując, na niemal każdym możliwym przewyższeniu fabularnym, ich nieposkromioną pychę w konfrontacji z bezwzględną naturą. To wszystko podsycane drugim planem, na którego szpicy stoi żona Halla, Jan (Keira Knightley), która sposób koronkowy potrafiła oddać emocję kobiety rozdartej między rodzinną powinnością i nieposkromioną pasją męża a tłumieniem w sobie obrazów związanych z jego utratą. 

„Everest” Kormákura imponuje od strony wizualnej – bez szkody dla fabuły, i pomimo tego, że wiadomo, co oglądamy i jaki będzie tego finał, reżyser jest w stanie podsycać emocje do samego końca, a film z każdą kolejną sceną nabiera impetu niczym tocząca się kula śniegowa prowadząca do nieuniknionego. Konkretny scenariusz, przepiękne zdjęcia oraz aktorstwo z najwyższej półki to czynniki, które powodują, że film staje się czymś więcej niż ładnie wyglądającym pochodem obrazów. Reżyser nie sili się na nic ponad to, czego wymaga opowiedzenie tragicznej historii wspólnej, choć podskórnie konkurencyjnej wyprawy Roba Halla i Scotta Fischera, i robi to na tyle wiarygodnie, że nie sposób nie zaangażować się w świat przedstawiony, by spróbować poczuć na własnej skórze namiastkę nie tyle zagrożeń i komplikacji związanych z samą wspinaczką, co zasadniczy powód stojący za podjęciem decyzji o wejściu na szczyt Himalajów. Po co? Bo tam jest. Proste.  


b a r d z o  d o b r y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz