Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Poltergeist

Zabawa w „rżniecie głupa”, czyli „Poltergeist” Gila Kenana.

opis filmu: Podmiejski dom rodziny Bowenów opanowują złe duchy. Po zniknięciu córki domownicy jednoczą siły, by ją odzyskać.

„Poltergeist” (2015), reż. Gil Kenan


recenzja: Jakiż to powód może stać za powstaniem remake’u filmu, który przez wielu znawców tematu, krytyków, recenzentów, jak i fanów gatunku (w tym również mnie) uważany jest za dzieło kultowe – jeden z najlepiej zrealizowanych i najskuteczniejszych horrorów z podgatunku „supernatural”, jakie Fabryka dała? Nie wiadomo jaki? – to już wiadomo jaki. I można by jeszcze przymknąć na to oko (wiadomo, filmy muszą na siebie zarabiać), gdyby twórcom choć w najmniejszym stopniu chciało się tchnąć w najnowszego „Ducha” ducha świeżości i inwencji twórczej; jakiejkolwiek „inności” względem oryginału i czegoś, co wychodziłoby poza filmową kalkomanię bezmyślnie odbitą jak od sztancy względem wizji zaproponowanej przez Tobe'a Hoopera – lejtmotyw, który zakrawa już na komunał w obrębie gatunku, czyli historia pewnej rodziny i ich domu opanowanego przez siły nieczyste.

Recenzja będzie mocno subiektywna. Nie uprzedzałem – uprzedzam teraz. To, co najbardziej ciekawiło mnie jeszcze przed piątkowym seansem i co, tak po prawdzie, skłoniło mnie, aby w ogóle wybrać się na film, to sposób, w jaki Gil Kenan, osoba stojąca u sterów „Poltergeist” (2015), rozwiąże najistotniejszą kwestię – rdzeń filmowej serii o Duchu – a mianowicie pojawiające się w pierwowzorze zjawisko tzw. interferencji służące jako pomost między tym, czego nie ma a tym, co jest. Hooper posłużył się zwykłym kineskopem analogowym, który w „Duchu” (1982) stanowił pulsująco-promieniujący portal i zarazem medium komunikacji z Drugą Stroną. Obecnie, w dobie galopującej cyfryzacji telewizory, laptopy, tablety, itd. przestały interferować z innymi urządzeniami wrażliwymi na pole magnetyczne, więc co miałoby u Kenana zastąpić ten efekt? Okazuje się, że nic, zero, null, nada. 

„Poltergeist” to zabawa w „rżnięcie głupa” – po całości – sztandarowy przykład technicznego anachronizmu i głupoty w jednym. Na samym wstępie filmu pojawia się niby-sugestia (tak na marginesie… bardzo tania), jakoby mieszkanie w pobliżu linii wysokiego napięcia może być powodem paranormalnych wyładowań w domu rodziny Bowenów i w konsekwencji nawiedzeń. W tym momencie „gruba krecha” przesłania niemal cały ekran, i pomijam już fakt, że sceny jak i kolejno rozpisywane na kolanie twisty nie są w najmniejszym stopniu straszne, wręcz przeciwnie – wywołuje konsternację i uśmiech politowania. Dlaczego? Bo każdy średnio rozgarnięty nastolatek wie, że po prostu do takich rzeczy nie dochodzi, bo dochodzić nie może. Film filmem, wiadomo, nadprzyrodzone siły mogą wszystko (i tu kolejna trivia, mogą nawet spowodować, że drewniana poręcz zacznie się elektryzować), ale można było się bardziej wysilić i choć w najmniejszym stopniu docenić inteligencję widza. I znowu nic – null i nada.

Przecież Gil Kenan (rocznik 76’) urodził się w erze, kiedy jeszcze „kineskopiaki” wiodły prym. Mniemam, że oglądał pierwowzór swojego remake’u i zapewne wie, dlaczego „Duch” Hoopera w momencie premiery (a w zasadzie, kiedy pojawił się na nośniku VHS) miał tak namacalne przełożenie na rzeczywistość. Film, w sposób niemal organoleptyczny – jak żaden inny przed i mało który po – potrafił napędzić solidnego stracha, wywołując długotrwałe moczenia nocne u każdego dzieciaka, który odważył się włożyć kasetę do magnetowidu. Co więcej – zaraz po skończonej projekcji „Ducha” na „domowym VHS-ie”, można było odczuć namiastkę tego, co jeszcze przed chwilą materializowało się na ekranie telewizora. To była ta krytyczna dla młodego umysłu chwila, kiedy można było podejść do uprzednio wyłączonego odbiornika, dotknąć ekranu, odczuwając delikatne wibracje, jakby mrowienie pod opuszkami palców, i rzucić w stronę kumpla (wiadomo, razem raźniej): „Oni już tu są…”. To była sprawa – to działało na wyobraźnię. Natomiast sposób, w jaki Kenan jeden do jednego, bez obciachu i jakiegokolwiek zastanowienia – na zasadzie „kopiuj-wklej” – przenosi filmowe i około filmowe realia, jakimi przesycony był pierwowzór, i próbuje wcisnąć je widzowi na tzw. „chama” jest co najmniej zastanawiające.  

I tym sposobem zaoczyłem koło. Reasumując, „Poltergeist” to zupełne nieporozumienie i zarazem bolesny przykład głupoty i kreatywnego bagna, w jakim tkwi większość decydentów i twórców Hollywood, którym nie zależy na tym, aby coś pokazać, ale by sprzedać. Drogi czytelniku, jeżeli miałeś zamiar wybrać się na najnowszego „Ducha”, a po przeczytanym tekście nie jesteś już tego aż tak pewien, zostań w domu, wypożycz film Hoopera i odkurz odbiornik analogowy. Nie stracisz niczego, a zyskasz dużo więcej...


n i e p o r o z u m i e n i e

2 komentarze:

  1. To chyba nie była wizja Hoopera, tylko bardziej Spielberga, bo gdzieś obiło mi się o uszy, że to ten drugi wiódł prym przy produkcji :) Ale to takie ploteczki Hollywood:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadza się, produkował, produkował na poły z Frankiem Marshallem i współtworzył scenariusz. Więc musiał mieć swoje "ale"... ;) Pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń