Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

St. Vincent

Zmiany pozorowane, czyli „Mów mi Vincent” Theodore'a Melfiego.

zarys fabuły: Zgorzkniały mężczyzna zostaje mentorem młodego chłopaka z sąsiedztwa.

„Mów mi Vincent” (2014), reż. Theodore Melfi


maxi-recenzja: „Mów mi Vincent” to pozorowany gatunkowo, a nawet anty-gatunkowy film-mit, który – wydawałoby się – uderza w zgrane tony, zapuszcza się w znajome i lubiane jednocześnie rewiry filmowej popkultury po to tylko, by w finale wykonać fabularną woltę i pokazać figę z makiem tym wszystkim, którzy spodziewali się tego, czego spodziewać się należało. Kino kocha takie historie, w których centralna postać – z reguły mizantrop, alkoholik i dziwkarz – pod wpływem nowopoznanej osoby (zazwyczaj kobiety, innego mężczyzny, bądź dziecka), doznaje objawienia i postanawia zmienić swoje jałowe życie – przefasonować swój stosunek do ludzi, sytuacji i świata w ogóle. I choć wydawałoby się, że debiut Theodore'a Melfiego idealnie wpasowuje się w powyższą formułę, to tak do końca nie jest. To zaledwie półpancerzyk, który często-gęsto zdejmowany przez reżysera i scenarzystę zarazem, ukazuje problem w sposób o niebo bardziej pojemny niż w innych, zbliżonych treściowo i klimatycznie, pozycjach gatunku.

Pomimo swojego szorstkiego usposobienia, słabości do używek, wyścigów konnych i kobiet lekkich obyczajów, da się odczuć, że w głębi duszy tytułowy Vincent (Bill Murray) to dobry człowiek, swój chłop, bezbarwnie barwna postać, która bez większych przeszkód mogłaby ozdobić niejedną stronę powieści Charlesa Bukowskiego, Breta Ellisa Eastona czy Jacka Kerouaca. Oczywiście w miarę jak fabuła posuwa się naprzód, dowiadujemy się więcej na temat postaci Vincenta – jego przeszłości, demonów i traum, które sprawiły, że jest kim jest. Najciekawsze w „Mów mi Vincent” jest jednak to, że twórcy nie starają się, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różyczki, odczarować fabularnej rzeczywistości, nie próbują na siłę zmieniać głównego bohatera. Vincent jest taki, jaki jest, i takim pozostanie. Próżno wyczekiwać (choć sposobności ku temu jest wręcz nawał) nagłej odmiany, czegoś, co podkopałoby jego dotychczasowy światopogląd. Ponadto w filmie brak momentów przełomowych, „oświeceniowych” manifestów na zasadzie: „Ok, od jutra nie piję, nie szlajam się po knajpach, zrywam z hazardem i rozpustą – postanowiłem być miły dla świata”. Vincent nie jest miłym i ciepłym facetem – on nim bywa. Jego życzliwość została pogrzebana w trudnej przeszłości, do której udało mu się dokopać, ale której niesposób wyciągnąć na wierzch. Dociera na powierzchnię jedynie na zasadzie przebłysków – ale to mu wystarcza.

„Mów mi Vincent” nie jest filmem o stawaniu się dobrym – to film o akceptowaniu wad, które są w każdym z nas; o tym jak pozornie nieprzyjemny w obyciu zrzęda i gbur może nadal w gruncie rzeczy być dobrą osobą. W każdym z nas jest trochę chama i trochę pana, trochę rozwrzeszczanej, moralizującej chłopki i zgnuśniałego Korybuta Wiśniowieckiego. I chociaż często to właśnie wady wychodzą przed szereg, przesłaniając nasze dobre strony, nie zmienia to faktu, że dobro nadal gdzieś tam jest. Cały dowcip polega na tym, aby tym pierwszym odpowiednio stępić pazur, wyrównać i należycie skrócić smycz. Pomimo momentów skrajnego gderania , biadolenia i roszczenia pretensji względem wszystkiego i wszystkich Vincent nie przestaje być człowiekiem, potrafi wykazać się szczątkową, ale jednak, dozą empatii – choć na swój opryskliwy sposób. Przykładowo kiedy Vincent pyta matkę Oliviera (Jaeden Lieberher) Maggie (Melissa McCarthy) o powód, dla którego znalazła się w nowym miejscu, i kiedy ta zaczyna wywnętrzać się z całej, niezwykle kłopotliwej i bolesnej dla niej historii, ten brutalnie ucina rozmowę, mówiąc: „Nie muszę znać szczegółów”. To cały Vincent – opiekuńczy z jednej strony, z drugiej bezwzględnie szczery.

Aktorsko film stoi na przyzwoitym poziomie, choć siedzenia nie urywa. Melissa McCarthy, w roli nowej sąsiadki Vincenta, pod którego opieką pozostaje jej syn, wypada nad wyraz przekonująco. I pomimo tego, że to Naomi Watts, jako ciężarna prostytutka Daka, kradnie jej niemal każdą scenę, to ze swojej jakby nie było dramatycznej roli wychodzi obronną ręką. Jednak Bill Murray, a w zasadzie sceny z udziałem Murraya i młodego Lieberhera, to wartość sama w sobie i clou całego filmu, lekkostrawnego, niesilącego się na wydumane, mędrkujące baśnie, pełnego uczucia i pozytywnych wibracji.

„Mów mi Vincent” to przepełniony czarem i kąśliwym poczuciem humoru moralitet o zwykłej ludzkiej przyzwoitości, wygrywający klimatem i szczerością oraz – niezmiennie – fantastyczną formą aktorską Billa Murraya. Podobno niektóre osoby zyskują przy bliższym poznaniu – Vincent tylko traci. Ale styl, w jakim to robi jest na tyle ujmujący, że nie sposób mieć mu tego za złe.  

ocena: 8/10 (bardzo dobry)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz