Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Halloween

Kochaj albo rzuć, czyli „Halloween” Davida Gordona Greena.

opis filmu: Laurie cudem uszła z życiem, gdy Michael Myers, psychopata w białej masce, urządził krwawą łaźnię w niewielkim miasteczku. Teraz, po latach, Laurie dowiaduje się, że Michaelowi udało się zbiec ze szpitala psychiatrycznego. Jest pewna, że szaleniec będzie chciał dokończyć to, co zaczął tamtej halloweenowej nocy. Wiedziała to od zawsze i przygotowała się na taką konfrontację. Ale nie wie jednego – że jej przeciwnik również się na to spotkanie dobrze przygotował.

Halloween (2018), reż. David Gordon Green


recenzja: Klasyk Johna Carpentera z 1978 roku doczekał się licznych sequeli i rebootów, których poziom wahał się od absolutnych rewelacji po filmy kompletnie chybione. Nowe Halloween (2018) w reżyserii Davida Gordona Greena, jako bezpośrednia kontynuacja oryginału, każe nam puścić w niepamięć wszystkie późniejsze produkcje. Siłą rzeczy. Twórcy wszak, obiecując nam ostateczną potyczkę pomiędzy Laurie Strode (Jamie Lee Curtis) i psychopatycznym mordercą Michaelem Myersem, musieli odciąć się od krwawej wendety, która dopełniła się już lata temu. Przypomnijmy, mamusia skróciła synka o głowę w Halloween – 20 lat później (Halloween H20: 20 Years Later, 1998) Steve'a Minera, a ten sam synek pozbawił mamusi życia, zrzucając ją z dachu w finale Halloween: Powrót (Halloween: Resurrection, 2002) Ricka Rosenthala. Nieistotne... 

Istotna natomiast jest akcja nowego Halloween, która rozgrywa się dokładnie 40 lat po wydarzeniach ukazanych w części pierwszej. Od czterech dekad Myers jest trzymany w zakładzie dla obłąkanych przestępców, a horror sprzed lat mieszkańcy Haddonfield powoli zaczynają traktować jako lokalny folklor. Jednak czas nie zawsze leczy rany, często jedynie przyzwyczaja nas do bólu. Laurie Strode jest tego żywym przykładem. Kobieta poświęciła wszystkie naznaczone traumą lata, by w pełni przygotować się na ponowne spotkanie z synem – nie po to, by przytulić i wybaczyć, ale by bez cienia wahania i wątpliwości zemścić się za doznane krzywdy. Dom jako prywatna twierdza i śmiercionośna pułapka w jednym, do tego arsenał broni skrzętnie trzymany w piwnicy, to w przypadku Laurie nie oznaka strachu, ale stan gotowości na wyprowadzenie kończącego ciosu. Jej prośby zostają w końcu wysłuchane. W trakcie konwojowania więźniów do innej placówki Myers ucieka i natychmiast wraca do Haddonfield, by po ścielących się gęsto trupach dojść do upragnionego celu.    

Nie ulega wątpliwości, że głównym założeniem Davida Gordona Greena i współtwórcy scenariusza Danny'ego McBride'a było utrzymanie kontynuacji w podobnym do oryginału tonie, jak również poprowadzenie historii w taki sposób, by stanowiła naturalny ciąg dalszy. I należy oddać twórcom, co twórcze, że do pewnego momentu wygląda to całkiem sensownie, a wprowadzenie kilku nowych postaci zamiast niepotrzebnie komplikować, działa ożywczo na całą fabułę. A więc mamy córkę Laurie, Karen (Judy Greer), stłamszoną i sfrustrowaną obsesją matki na punkcie brata. Jest i wnuczka Allyson (Andi Matichak), która próbuje zachować zdrowe relacje z babcią, mając gdzieś z tyłu głowy cały bagaż okropieństw, których doświadczyła przed laty w Haddonfield. Will Patton wciela się w rolę Hawkinsa, funkcjonariusza policji, który był na miejscu, kiedy doszło do poprzednich morderstw, a teraz chce pomóc zakończyć sprawę. Jest i doktor Sartain (Haluk Bilginer), opisany przez Laurie jako „nowy Loomis” – w Halloween i Halloween 2 (Halloween II, 1981, R. Rosenthal) grany przez Donalda Pleasance'a psychiatra Michaela i jego nieustępliwy tropiciel.

Liczna obsada to jedno, całkiem ciekawie poprowadzone wątki poboczne to drugie. Jednak klimat Halloween leży przede wszystkim w postawie dwóch centralnych postaciach, które nieustannie ścierają się ze sobą. Laurie i Michael działają na siebie jak narkotyk. Michael spędził całe dziesięciolecia w zamknięciu, czekając na swoją okazję, by dokonać upragnionego mordu. Zupełnie jak Laurie, której działania podyktowane były jedynie pragnieniem zemsty, tkaniem swojej pajęczej sieci i czekaniem na ofiarę. Obydwoje wiedzą, że konfrontacja jest nieunikniona. Odwieczni wrogowie nadchodzą i tylko jedna strona ma szanse wyjść z tego cało. Ta osobliwa zależność wprowadza wyjątkowy suspens, który bierze górę nad tradycyjnymi zwrotami akcji i krwawą rzezią,  nakręca niespiesznie budowaną fabułę, trzyma na krawędzi fotela w nieustannym napięciu i oczekiwaniu na więcej. Przynajmniej do końca drugiego aktu. Suspens ustępuje miejsca walce o przetrwanie, a nowe Halloween z filmu aspirującego do miana klimatycznego horroru, kończy jako klasyczny „slasher”.

Twórcy robią, co mogą, by zainscenizować doskonałe i zapadające w pamięć sekwencje scen. Raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem. Na plus zdecydowanie ta, w której Myers terroryzuje kobietę w łazience na stacji benzynowej. Scena z czujnikami ruchu, które włączają i wyłączają światła podczas ataku przed domem Allyson, też ma tę moc i jest jedną z bardziej sugestywnych w całym filmie. Z kolei na „showdown” autorstwa Greena i spółki, czyli finałowy pojedynek pomiędzy Michaelem i Laurie, wypadałoby spuścić zasłonę milczenia. Bo prawdziwy film poznasz nie po tym jak się zaczyna, ale jak się kończy. Niedostatki scenariuszowe w zakończeniu, w którym aż roi się od luk logicznych i tych fabularnych, rujnują cały klimat Halloween, tak skrupulatnie budowany w pierwszych dwóch aktach. Ponadto nawet średnio spostrzegawczy widz bez problemu zauważy liczne kurioza inscenizacyjne w końcówce z udziałem niektórych urządzeń w domu Laurie (z pilotem otwierającym właz do piwnicy na szpicy). Od czasu Mgły (The Mist, 2007) Franka Darabonta jedno z bardziej nieprzemyślanych zakończeń, jakie miałem nieprzyjemność obejrzeć.

Trudno jest jednoznacznie ocenić Halloween, ma lepsze i gorsze momenty. Film co rusz puszcza oko do fanów oryginału, co z jednej strony uszlachetnia znany i ceniony przez wszystkich miłośników gatunku koszmar z Haddonfield. Z drugiej strony trudno oprzeć się wrażeniu, że w całym tym kinofilskim zgiełku gubi się gdzieś duch filmu Carpentera. Klimat niby jest, ale nie wytrzymuje próby metrażu. Jako „slasher” niby się sprawdza, ale „slasher-klasyk”, co z jednej strony narobi sobie zajadłych wrogów, z drugiej zjedna rzesze entuzjastów. Znajome z części pierwszej twarze oraz odświeżona muzyka „robią robotę”, a intensywność i autentyczność, jakimi naznacza swoją postać Jamie Lee Curtis, powodują, że ręce aż same składają się do oklasków. Jednak w moim odczuciu nie zmienia to faktu, że sequel przemówi w główniej mierze do osób, które albo mają hopla na punkcie Johna Carpentera i jego filmów, z naciskiem na ten z 1978 roku, bądź, co wydaje mi się mniej prawdopodobne – na punkcie całej serii, albo z kolei do tych, którzy w horrorze cenią sobie nic ponad krwawą ekspozycję. Całej reszcie mówię: „Odpuście”.


n i e z ł y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz