Search This Blog

Polecany post

Green Book

Na pewno, być może, czyli „Green Book” Petera Farrelly'ego.

Anna Karenina

AMBITNY EKSPERYMENT 

Nieszablonowe podejście do opowiadanej historii często-gęsto decyduje o sukcesie bądź porażce dzieła filmowego. Tak było w przypadku (500) dni miłości (2009) Marca Webba, gdzie liczne wtrącenia, odejścia od głównego tematu przedstawionej historii i maniakalne rozwijanie ich w obrębie postaci beznadziejnie zakochanego Toma Hansena (Joseph Gordon-Levitt), stanowiły o oryginalności – na pierwszy rzut oka – sztampowej historii miłosnej. Tak było również w przypadku Moulin Rouge (2001) Baza Luhrmanna, który oparł swój sukces na sprzeczności, poprzez osadzenie współczesnych utworów popowych w realiach Paryża przełomu wieków. W owych przypadkach ryzyko było wielkie a jednak się opłaciło, tym samym pokładałem wielkie nadzieje w Annie Kareninie (2012) Joego Wrighta, gdzie ryzyko godne podziwu – w moim odczuciu – nie przyniosło zamierzonego rezultatu. 

Keira Knightley jako Anna Karenina

Oparty na powieści Lwa Tołstoja, film unaocznia – ku zgrozie męża tytułowej bohaterki (Jude Law), namiętny romans Anny (Keira Knightley) z oficerem kawalerii Aleksiejem Wrońskim (Aaron Taylor-Johnson), tym samym stawia ona na szali nie tylko własne małżeństwo, ale i reputację i wypracowany status społeczny. Wright – twórca Pokuty (2007) i Solisty (2009) – nie wychodzi widzowi naprzeciw, fundując mu iście teatralne widowisko z aktorami wygłaszającymi swoje pełne patosu kwestie niczym na proscenium; z irytującą nadekspresją, jakby wygłaszali hamletowskie monologi prosto w krokwie stropu w teatrze Globe w Londynie. 

Pomimo intrygującego podejścia do przedstawionej historii, atmosfera teatralności nie wyszła Annie Kareninie na dobre. Osobiście nie miałbym nic przeciwko obcując z taką formą wyrazu na deskach teatru, lecz na srebrnym ekranie jawi się jako mocno pretensjonalny i manieryczny spektakl. Ponadto niebywale ciężko przychodziło mi emocjonalne zaangażowanie się w rzeczoną historię, ponieważ styl prowadzenia fabuły mocno dystansował mnie od głównych bohaterów, tym samym od całej opowieści; odwodził mnie od samej podróży Anny, zmuszając niejako do koncentrowania się tylko i wyłącznie na decyzjach reżyserskich Joego Wrighta. 

Powieść Tołstoja przepełniona jest pożądaniem, zdradą i licznymi skandalami, przeżywanymi z perspektywy kobiety, co niekoniecznie znajduje odzwierciedlenie w przesadnie efekciarskiej adaptacji. Dodatkowo zachowanie Anny jest drażniąco niekonsekwentne, przez co groteskowe; motywy kierujące tytułową bohaterką nie są jasne, przez co ciężko stwierdzić dlaczego podejmuje ona takie a nie inne decyzje. 

Od strony realizatorskiej ciężko jest się do czegoś przyczepić: wyśmienita scenografia, kostiumy i muzyka; do tego niezwykle wyrafinowane zdjęcia stanowią o potencjale technicznym filmu. Oddanie i pasję scenografów widać w każdym ujęciu, w każdym detalu, który materializuje się przed naszymi oczami. A aktorzy? Co do samych kreacji, to ciekawie wypadł Aaron Taylor-Johnson, jako plugawy i moralnie ambiwalentny Wroński. Niebywale sugestywnie wypadł Domhnall Gleeson wcielający się w rolę nękanego wewnętrznymi rozterkami właściciela ziemskiego Konstantego Lewina, próbującego przekonać Annę do własnej osoby, i finalnie do małżeństwa z nim. 

Annę Kareninę można przyjąć w poczet ambitnych eksperymentów filmowych, które – choć pokładane były w nich spore nadzieje – nie przyniosły zamierzonych rezultatów. Cenię sobie twórczość Joe Wrighta i w tym przypadku niebywałą odwagę, aby stworzyć coś wyjątkowego, jedynego w swoim rodzaju; coś co wprowadziłoby powiew świeżości w kontekście prowadzenia fabuły, a przede wszystkim samej historii, która w kinie była maglowana nazbyt często. Cenię sobie i sam film pomimo tego, że osobiście nie przypadł mi do gustu. Może dlatego, że gardzę kinem kostiumowym, a może dlatego że koncept Wrighta sprawdziłby się – jak już wspomniałem wcześniej – o niebo lepiej na scenie, aniżeli na srebrnym ekranie. 

Ocena: 6/10 (niezły)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz